KSIĄŻKA,  RECENZJE

Ten o ucieczce przed rutyną, czyli “Hyperion” [recenzja]

Na początku muszę się do czegoś przyznać, a mianowicie do pewnej recenzenckiej rutyny. Od dłuższego czasu wygodnie mi pisać o danej książce w następujący sposób: akapit pierwszy, czyli wstęp, traktuje o autorze; następne dwa dotyczą treści książki, po czym parę zdań odnośnie zalet oraz wad konkretnej lektury i kończący akapit podsumowujący. Osobiście uważam, że to czytelny i sprawdzający się styl, jednak, czy można go użyć w stosunku do omawianej powieści? Pewnie i tak, ale czy nie byłoby to dla niej krzywdzące? Inna sprawa, że każdy tekst piszę z głowy w jednym ciągu i nie licząc drobnych poprawek zostaje on zawsze w takiej formie w jakiej powstał przy stawianiu ostatniej kropki. Dlatego też może i tym razem nie ucieknę przed rutyną, jednak nawet jeśli się nie uda (a na ten moment nie mam pojęcia gdzie poniosą mnie klawisze klawiatury), chcę byście wiedzieli, że Hyperion to powieść, której standardową nazwać nie można i tak też zamierzam ją potraktować w niniejszym tekście. Zasadę pierwszego akapitu łamię już w tym momencie, bowiem o autorze – Danie Simmonsie – poczytać możecie w niedawnej, pełnej zachwytów recenzji Terroru. Jakaż świetna to była książka! Czytając opinie na jej temat nie dowierzałem, że istnieje ponoć dzieło spod ręki Amerykanina przebijające z łatwością wspomniany Terror. I wiecie co? Okazało się, że rzeczywiście istnieje!

Na początku było Słowo. Potem pojawił się pieprzony edytor tekstu. Potem procesor myślowy. A potem nastąpił koniec literatury.

Na dobrą sprawę, aż się prosi, by zgodnie ze schematem, opisać teraz nieco fabułę tej wielokrotnie nagradzanej powieści. Tylko jak to zrobić przy tak niestandardowym dziele? Zacznę więc może od innej kwestii, czyli faktu, że fantastyka nie jest gatunkiem wielce szanowanym przez większość „wysmakowanych” w literackim świecie czytelników. Bo elfy, bo smoki, bo cuda na kiju opisujące przyszłość, które nijak mają się do faktów. Nie będę się w tym momencie zgrywał na bohatera i przyznam szczerze, że z kilkoma wyjątkami, sam nigdy nie szalałem za fantastyką naukową, czy też ‘zwykłym’ fantasy w stylu Władcy pierścieni (którego to do tej pory nie czytałem, ani nie oglądałem ekranizacji). Oczywiście zdarzały się odstępstwa od normy w postaci Martinowskiej sagi Pieśni Lodu i Ognia (nadal czekam, George!), Archiwum burzowego światła, pióra Brandona Sandersona (błagam, przeczytajcie jeśli jeszcze nie znacie, a podziękujecie mi za tę radę), czy antyutopii pokroju Roku 1984. Nadal jednak gdzieś z tyłu głowy pojawiała się lekka rezerwa przed sięgnięciem po tego typu powieści, a tym bardziej po stricte sci-fi, z jakim mamy do czynienia w tym przypadku. O, jakże się myliłem!

No dobrze, przejdę wreszcie do fabuły Hyperiona, jednak tym razem zamiast opisać to własnymi słowami, wspomogę się opisem z okładki, a brzmi on tak: W obliczu zbliżającej się międzygalaktycznej wojny na planetę Hyperion przybywa siedmiu pielgrzymów: Kapłan, Żołnierz, Uczony, Poeta, Kapitan, Detektyw i Konsul. Mają za zadanie dotrzeć do mitycznych grobowców czasu, by znaleźć w nich budzącą grozę istotę. Zna ona być może metodę, która pozwoli zapobiec zagładzie całej ludzkości. Każdy z pielgrzymów może przedstawić jej swoją prośbę, lecz wysłuchany zostanie tylko jeden. Pozostali będą musieli zginąć.

Przeciwników gatunku opis ten z pewnością nie przekona, jak i nie przekonał mnie samego, kiedy książka obrastała kurzem, leżąc na półce nieprzeczytanych przez minione siedem lat. Tak, Hyperion przeleżakował u mnie tyle czasu, że aż zgubiłem jego oryginalną okładkę! Na szczęście kilka tygodni temu na białym koniu wjechał omawiany już Terror, którego lektura skłoniła mnie po latach do sięgnięcia, po to wychwalane wszem i wobec, ponoć największe dzieło w dorobku Simmonsa. Efekt? Zachwycam się tak jak w tym momencie. Pisząc bez ładu i składu szukam słów, które pozwolą oddać to co czuję. Bo rzeczywiście powyższy cytat z okładki pokrywa się poniekąd z treścią książki, jednak to trochę tak jakby napisać o Incepcji, że „to film o snach”. Rzeczywiście są tu i pielgrzymi i grobowce czasu i budząca grozę istota, ale tak naprawdę wszystko to (i wiele, wieeeele innych) to jedynie narzędzia do opowiedzenia o bardziej istotnych kwestiach takich jak wiara, człowieczeństwo, miłość, zdrada, czy kierunek w jakim zmierza świat. Mało tego, nie bez powodu posłużyłem się nie swoim, a uproszczonym opisem, no bo jak opisać obraz, który na dobrą sprawę nie ma początku (i wątpię by miał koniec), a nawet gdyby go posiadał, byłby on bez znaczenia.

Słów brakuje również by zwięźle i sensownie oddać wyobraźnię, polot i rozmach autora w kreowaniu przedstawionego na kartach powieści świata. Główny wątek (zaznaczmy, że spora część lektury to retrospekcje) historii toczy się przeszło siedemset lat w przód od chwili obecnej. Nie istnieje już planeta, którą na dzień dzisiejszy znamy jako Ziemię; ludzkość zaczęła eksplorować przestrzeń kosmiczną, a pomiędzy oddalonymi o kilometry świetlne koloniami można przemieszczać się w ułamku sekundy dzięki specjalnym portalom zwanym transmiterami. Do tego dochodzą jeszcze sztuczna inteligencja na poziomie obecnie niedostępnym, czy wspomniana „budząca grozę istota” znana jako Chyżwar (lub Dzierzba, choć to pierwsze tłumaczenie jest w moim odczuciu o niebo lepsze), której to można by poświęcić osobny tekst. Nie będę spoilerował opisami wyglądu tego siejącego postrach i zniszczenie bytu, jednak możecie mi wierzyć na słowo, że kunszt jakim przy kreacji Chyżwara wykazał się Simmons godny jest tylko i wyłącznie gromkich oklasków.

I jak, wydaje się nieco przytłaczające? Zbyt science i zbyt fiction? Gdzieś z tyłu głowy przemknęła Wam już myśl, że ten cały Hyperion to jednak nie dla Was? Nic bardziej mylnego! Dzięki retrospekcjom, niezwykle plastycznemu językowi oraz (a może przede wszystkim) pełnokrwistym bohaterom, całość okazuje się być o wiele bardziej przystępna, niż mogłoby się na pierwszy rzut oka wydawać. Kluczem są tu bohaterowie, czyli uczestnicy „pielgrzymki”, a więc Żołnierz, Kapłan, Uczony, Poeta, Kapitan, Detektyw i Konsul. Każde z nich przedstawia nam swoją historię (tu kolejny ciekawy zabieg, ponieważ powieść to tak naprawdę wstęp oraz sześć odrębnych epizodów) i motyw, który sprawił, że znaleźli się w wybranej do ocalenia ludzkości grupie. Owe historie nie dość, że przybliżają nam zasady funkcjonowania opisywanej rzeczywistości, to jeszcze każda kolejna przebija tę poprzednią, nawet kiedy wydaje się to już niemożliwe!

Zgodnie ze schematem w tym miejscu powinienem zacząć wyliczać wady powieści, jednak tym razem nic takiego nie będzie miało miejsca, bowiem w mojej ocenie Hyperion takowych nie posiada. Oczywiście w początkowych fragmentach trzeba będzie się nieco wysilić, by chwycić kilka nowych słówek oraz przystosować do nowych czytelniczych warunków, jednak słowo daję, że będzie to wysiłek wart zachodu. Tymczasem, skoro nie ma minusów, ostatnim punktem recenzji powinno być podsumowanie. Jednak, czy tutaj trzeba jeszcze cokolwiek dodawać? Na zakończenie tego i tak już przydługiego wpisu pozostaje mi jedynie raz jeszcze zachęcić Was (zakładając, że nie jesteście fanami fantastyki, bo tych przekonywać nie muszę) do wyjścia ze swojej literackiej strefy komfortu, do ucieczki przed własną czytelniczą rutyną i sięgnięcia po tę niezwykłą lekturę, która wbrew pozorom nie skupia się na podbojach kosmosu, a poszukiwaniu odpowiedzi na pytania towarzyszące ludzkości odkąd po raz pierwszy spojrzeliśmy w niebo zastanawiając się kim tak naprawdę jesteśmy.

Przeprowadzili bardzo dokładne badania, z których wynika jednoznacznie, że ludzkość stała się całkowicie bezużyteczna.

OCENA: 10/10


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *