FILM,  KSIĄŻKA,  RECENZJE

Orzeł czy reszka, czyli “To nie jest kraj dla starych ludzi” [recenzja]

Gdyby rok temu ktoś powiedział mi, że za dwanaście miesięcy będę zaliczał Cormaca McCarthy’ego w poczet ukochanych pisarzy, popukałbym się w czoło. Przeczytana parę wiosen wcześniej Droga, czyli najbardziej znane dzieło Amerykanina, niespecjalnie przypadła mi do gustu. Zachwycony klasycznym rosyjskim piórem przepełnionym pięknymi, kwiecistymi zdaniami, nie byłem w stanie przekonać się do najdelikatniej mówiąc oszczędnego stylu pisarza z Providence. Cała ta niby tak spektakularna powieść wydała mi się sucha i bez wyrazu. No dobra, może troszkę przesadzam, jednak fakt faktem, iż The Road nie powaliło mnie na kolana. I nagle przyszedł rok bieżący, kiedy skuszony wznowieniem nieosiągalnego przez dłuższy czas Krwawego południka, postanowiłem dać McCarthy’emu drugą szansę. Reszta, jak mawiają, to już historia. Powieść, o której będzie dziś mowa, jest moim piątym spotkaniem z twórczością pana M., oraz pozycją która utwierdziła mnie w przekonaniu, że jej autor zarówno literatem, jak i człowiekiem był wybitnym. Ktoś mógłby zapytać: Dlaczego? Przecież przez wielu No country for old men, uznawane jest za jedno ze słabszych dokonań zmarłego tego roku pisarza. Skąd więc te pochwały? Może to zasługa nagrodzonej czterema (!) Oscarami ekranizacji, która zawyża i ocenę książki? Odpowiedzi na wszystkie pytania znajdziecie w niniejszym tekście, w którym na tapet wezmę zarówno filmową adaptację autorstwa braci Coen, jak i jej literacki pierwowzór.

Początkowo historia zdaje się być kolejnym thrillerem jakich wiele, a przynajmniej motywy wydają nam się znane z innych dzieł, bo oto kartka w kalendarzu wskazuje rok 1980, a mieszkający przy granicy z Meksykiem spawacz Llewelyn Moss, wybiera się na polowanie. Z całkiem okazałą bronią wypatruje przez celownik rozsianego po pustkowiu stada antylop. Przymierza, strzela, i prawdopodobnie chybia. Zwierzęta rozbiegają się w popłochu, a Llewelyn postanawia podejść bliżej, by sprawdzić, czy może jednak strzał nie okazał się wcale pudłem. Wtem, spoglądając przez lornetkę zauważa coś, czego z pewnością nie spodziewał się ujrzeć wychodząc z domu. Niedaleko, w samym środku niczego, dostrzega kilka opuszczonych samochodów wokół których rozpościerają się… trupy? Tak, chyba dobrze widzi. Ostrożnie zbliża się do wypatrzonego miejsca, gdzie okazuje się, iż oczy wcale go nie myliły. Auta podziurawione kulami, na ziemi kilku Meksykanów, którzy z całą pewnością nie napiją się już tequilli, a w bagażniku jednego z pojazdów paczki ze sporą ilością heroiny.

Całkiem logicznie myślący Moss dochodzi do wniosku, że oto znalazł się właśnie w centrum nie do końca udanej transakcji narkotykowej. Tyle tylko, że skoro na miejscu znajdują się heroina i trupy, to gdzie do licha podziewają się pieniądze, które również powinny tu być? Wiedziony instynktem wypatruje wreszcie dogorywającego kilkadziesiąt metrów dalej człowieka z walizką na kolanach. Nie trudno się chyba domyślić, iż w owej walizce znajduje się powód wysłania wszystkich napotkanych tu mężczyzn na tamten świat. Dokładniej rzecz ujmując jest to ponad dwa miliony powodów. Pijany samą myślą o tym jak tak wielkie pieniądze mogłyby zmienić życie jego oraz ukochanej Carli Jean, Llewelyn chwyta walizkę i czym prędzej udaje się do domu. Następnie jednak, powodowany wyrzutami sumienia, postanawia wrócić na miejsce masakry, co okaże się jedną z najgorszych decyzji w życiu. Bo pal licho już nawet meksykańskich gangsterów, których zastaje na miejscu, i którzy to ruszają za nim w pościg; największym zagrożeniem dla naszego bohatera okaże się bowiem psychopatyczny seryjny morderca wynajęty do odnalezienia walizki, niejaki Anton Chigurh.

I tak na dobrą sprawę prezentowałby się wstęp do To nie jest kraj dla starych ludzi, gdyby nie fakt, że nie wspomniałem jeszcze o dwóch dosyć ważnych szczegółach. Pierwszy jest taki, że nasz spawacz Llewelyn to weteran wojny w Wietnamie i strzelec wyborowy, któremu nie straszne jakieś tam meksykańskie kartele. Wierzy w to, że przygotowany jest na każdą okoliczność. Drugim i zdaje się ważniejszym szczegółem jest dodanie, iż to nie nasz weteran okaże się być główną postacią opowieści. Miano to przysługuje bowiem leciwemu już szeryfowi Bellowi. Ed Tom Bell to odznaczony w wojennych bojach stróż prawa w mieścince, w której wraz z żoną pomieszkuje Llewelyn. To wspomnienia szeryfa otwierają każdy rozdział powieści, i to jego perspektywa będzie w całej historii najważniejsza. Tak więc mamy tu uciekającego przed bandziorami weterana z Wietnamu oraz podążającego jego tropem, i próbującego go ochronić szeryfa. Problem jednak w tym, że żaden z panów nie zdaje sobie sprawy z tego, że we wszystko wmieszany jest jeszcze wspomniany wcześniej Chigurh, który – tak się składa – nie posiada w słowniku słów takich jak litość, czy empatia. To bezwzględna i bezduszna personifikacja śmierci, dla której ludzkie życie znaczy tyle co nic.

Wydaje mi się, że to dobry moment, by dotrzymać słowa i przejść na chwilę do ekranizacji powieści McCarthy’ego, której to podjęli się w roku 2007 znani choćby z Fargo bracia Coen. Jak wspomniałem film okazał się niekwestionowanym zwycięzcą Oscarowej gali, zgarniając aż cztery statuetki, w tym za Najlepszy film, Najlepszego aktora drugoplanowego (Javier Bardem), Najlepszy scenariusz adaptowany oraz Najlepszą reżyserię. Wygląda okazale, prawda? Myli się jednak ten, kto sądzi, że mamy tu do czynienia z klasycznym podbijającym kina blockbusterem. Posłuchałem nawet niedawno recenzji omawianego filmu, której autor powiedział jedną bardzo ważną rzecz, a mianowicie, że jest to jedno z tych dzieł, które z dużym prawdopodobieństwem rozczarują widza zasiadającego do seansu z myślą, że oto zobaczy wreszcie ten obsypany nagrodami hit z gatunku thriller, który nie pozwoli na chwilę nudy. Otóż ten właśnie film, wielu „nudnym” nazwie. Powody? Chociażby brak tradycyjnej ścieżki dźwiękowej. Obraz braci Coen nie daje nam zdaje się (chyba, że jestem w błędzie), żadnego podkładu dźwiękowego, jakże pomocnego zazwyczaj w budowaniu napięcia, czy podkreślaniu rangi danej sceny. Jak na thriller z narkotykami i psychopatą wśród bohaterów, akcji zdawać by się mogło nie ma żadnej. Na dobrą sprawę dostajemy jedną strzelaninę, a najbardziej krwawa scena dzieje się… poza kamerą, i jest nią jatka na pustyni, którą jako widzowie obserwujemy już po fakcie na samym początku filmu. Nie ma w No country for old men jakiegokolwiek podkreślania scen, czy ujęć, a na domiar „złego” (dla przeciętnego widza) nie dostajemy tu nawet potyczki między „tym dobrym” a złoczyńcą.

Wszystko powyżej pokazuje tylko i wyłącznie jak znakomicie udało się twórcom kultowego Big Lebowski, oddać niepowtarzalny klimat zaserwowany w pierwowzorze przez McCarthy’ego. Kolejnym ogromnym atutem jest dobór obsady. I nie chodzi tylko o fakt, że mamy tu całą paletę pierwszoligowych aktorów, a o samo przedstawienie postaci na ekranie. Dla przykładu, o granym przez Bardema mordercy przez całą powieść nie dowiadujemy się właściwie niczego, co pozwoliłoby nam ułożyć sobie w głowie jego obraz. O ile dobrze pamiętam, przez znaczną część lektury wiemy jedynie, że posiadał „matowe, mętne spojrzenie”, „ciemne włosy” i „egzotyczny typ urody”. Dopiero pod koniec opowieści dowiadujemy się jeszcze, że jego wiek szacuje się na „pod czterdziestkę”. No i spróbuj tu człowieku z takich danych stworzyć jednego z największych psycholi jakich widział świat kina. O dziwo, udało się.

Podobnie rzecz ma się z wcielającym się w rolę Llewelyna Mossa, Joshem Brolinem. Z powieści dowiadujemy się jedynie tego o czym już wspomniałem, czyli, że jest to obecnie spawacz i weteran z Wietnamu, a jego żona Carla Jean liczy sobie 21. wiosen. Nic więcej. Wzrost, kolor oczu, czy włosów są dla nas zagadką. Gdzieś w połowie pojawia się informacja, że wiek Mossa to trójka z przodu i siódemka z tyłu. Rzecz jasna to samo tyczy się szeryfa Bella, jednak tu nie potrzeba było chyba żadnego opisu, by wiedzieć, iż Tommy Lee Jones, to odpowiednia osoba. Nie będę się nawet nad tym rozwodził, ponieważ to aż nazbyt oczywista i właściwa decyzja castingowa. Generalnie więc wszystko się zgadza i w zasadzie nie byłoby się do czego przyczepić (porównując wierność adaptacji do oryginału), jednak jedna rzecz nie daje mi spokoju. Chodzi o wydźwięk filmu braci Coen, który może i jest spójny z tym co chciał nam dać McCarthy (o tym zresztą za chwilę) brakuje jednak tego, co spajało powieść, a więc wspomnianych już wcześniej wspomnień szeryfa Bella otwierających każdy rozdział. To one są w tej historii najważniejsze. Nie psychopata, nie walizka z pieniędzmi, nie narkotykowy kartel, a historia starego człowieka, dla którego ten kraj nie jest już dobrym miejscem.

Najlepiej zekranizowana powieść pióra Cormaca McCarthy’ego pierwotnie powieścią wcale być nie miała. Amerykanin rozpoczął projekt z myślą stworzenia… scenariusza filmowego. I nawet pomimo naniesionych poprawek, czuć w całości lektury ów początkowy zamysł. Pytanie tylko, co autor miał na myśli. O czym właściwie opowiada ta książka, film i ogólnie rzecz ujmując historia? Wielu czytelników uznaje, że to jedno ze słabszych dzieł pisarza, uważając, że dostali do rąk ot scenariusz filmu akcji, w którym to samej akcji jest jak na lekarstwo (podobne rozczarowanie, tylko jakby w drugą stronę odczuwa spora gruba kinomaniaków). Tyle tylko, że przecież McCarthy znany jest z pisania o kwestiach istotnych, a nie jakichś tam sensacyjnych pierdołach. Dlaczego więc zmienił podejście? Otóż nie zmienił go wcale. Interpretacji tego z czym mamy tu do czynienia jest całkiem sporo. Jedni mówią, że powieść ta próbuje zapełnić pustkę po atakach na World Trade Center, inni, że mowa tu o polityce Nixona i Regana względem walki z narkomanią, jeszcze inni, że… i można by tak wymieniać. W moim odczuciu chodzi tu o coś znacznie większego, głębszego, a jednocześnie prostszego.

Sporo zarówno w powieści, jak i jej filmowej adaptacji, mowy o przeznaczeniu i śmierci. Właściwie oba te hasła personifikuje nam Anton Chigurh. Przez większość historii pojawia się jakby znikąd, zawsze przychodząc „po swoje”, bez mrugnięcia okiem mordując kolejne postaci. W zasadzie nie interesuje go powód, ważny jest konkretny moment i cel. W jednej ze scen (tak w książce jak i filmie) pyta on adwersarza, dlaczego zawsze uważał się za lepszego. Bo miał swoje zasady? Do czego więc zasady te doprowadziły, jeśli nie do sytuacji, w której za moment straci życie. Jedynie dwukrotnie w geście (nazwijmy to) dobrej woli, daje ofiarom szansę odmiany losu pytając: Orzeł czy reszka? Jedna z takich sytuacji ma miejsce w trakcie kultowej już sceny na stacji benzynowej, kiedy to Chigurh tłumaczy właścicielowi obiektu, że moneta, która ma w dłoni wybita została 22. lata wcześniej i przeszła przez niezliczoną ilość rąk, by trafić właśnie tu i właśnie teraz, i to ona zadecyduje o najwyższej z możliwych stawek.

Drugą, po przeznaczeniu, rzeczą na którą uwagę chciał zwrócić McCarthy jest przemijanie i powtarzalność, czy raczej cykliczność życia. W jednym z pierwszych rozdziałów leciwy Bell opowiada jak to jeszcze 20-30 lat wcześniej, wielu szeryfów w ogóle nie nosiło przy sobie broni, co w obecnych mu czasach jest rzeczą nie do pomyślenia. Opowiada o tym, jak to kiedyś największymi „przestępstwami” w szkołach były żucie gumy na lekcji lub wytykanie języka. A dziś? Narkotyki, seks, broń. Szeryf Bell zauważa, że współczesność zaczyna go przerastać. Jest bardziej drapieżna, wulgarna i agresywna, a co za tym idzie to miejsce które znał, nie jest już dla niego. Niekoniecznie ma jednak rację, gdyż jak odpowiada mu zdecydowanie starszy wujek, wszystko co tak zżera szeryfa dzieje się za każdym razem, kiedy człowiek zaczyna zauważać, że świat go prześcignął. Szeryfowie przed nim uważali, że za ich młodości również było bezpieczniej, a dopiero z czasem świat zszedł na psy. I cykl ten powtarza się i będzie się powtarzał w nieskończoność, dlatego też ten kraj rzeczywiście nie jest miejscem dla starych ludzi, jednak – co ciekawe – dla młodych raczej również nie.


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *