KSIĄŻKA,  RECENZJE

Rozmowy Cormaca z McCarthym, czyli “Pasażer” i “Stella Maris” [recenzja]

Dziś słów kilka o rzeczy wyjątkowej, która wbrew pozorom, nie zdarza się w czytelniczym życiu zbyt często. Oczywiście, jak widać po zdjęciu okraszającym tekst, spróbuję przedstawić swój punkt widzenia na temat dwóch ostatnich powieści zmarłego niedawno Cormaca McCarthy’ego, jednak przede wszystkim zrobię coś, czego w szanujących się recenzjach, robić się nie powinno, a mianowicie dołożę nieco prywaty. I na dobrą sprawę nie ma na co czekać, dlatego już we wstępie zdradzę, że jeszcze dwa miesiące temu, spośród całej bibliografii amerykańskiego literata, znany był mi zaledwie jeden, prawdopodobnie najbardziej rozpoznawalny ze wszystkich jego tytułów, czyli Droga. Opowieść o Ojcu i Synu przemierzających zgliszcza Stanów Zjednoczonych, była czymś, co zapada w pamięć, choć jeśli mam być szczery, jakoś wielce z butów mnie nie wyrwała. Mimo to, podskórne przeczucie kazało mi sięgnąć po Krwawy południk – jedną ze starszych książek autora, uważaną powszechnie za jego opus magnum. Problem w tym, że przez dłuuuugi czas, powieść ta była na naszym rynku praktycznie nieosiągalna (chyba, że ktoś lubuje się w zakupach książek za astronomiczne kwoty). I nagle… BUM! Rynek oszalał! Gruchnęła bowiem wieść o wydaniu nad Wisłą dwóch najnowszych dzieł leciwego Pana Cormaca, a co za tym idzie, zdecydowano się na wznowienie większości jego wcześniejszych utworów. Pomiędzy momentem ogłoszenia nowych wydawnictw, a chwilą kiedy piszę te słowa, moja biblioteczka powiększyła się o trzy kolejne tytuły spod pióra McCarthy’ego, z czego dwa sprawiły, że wydarzyła się ta niezwykła rzecz, o której pisałem w pierwszym zdaniu: moje czytelnicze życie zmieniło się na zawsze. On je zmienił.

Jest mroźna noc, a kartka w kalendarzu wskazuje rok 1980. Robert „Bobby” Western, lada moment zanurkuje w Zatoce Meksykańskiej, celem przyjrzenia się wrakowi samolotu, który ponoć znajduje się pod wodą. Sprawa wydaje się być nieco dziwna, ponieważ wieści o samej katastrofie próżno szukać w jakichkolwiek mediach, a i zlecenie na wydobycie wraku pojawiło się nie wiadomo skąd. Jeszcze ciekawiej robi się zaś, gdy wraz z kolegą po fachu Bobby odkrywa iż samolot wygląda na nieruszony, a mimo to na pokładzie brakuje jednego z pasażerów, oraz czarnej skrzynki.

Zapowiada nam się niezły dreszczowiec, prawda? A co jeśli powiem, że od tego momentu w życiu głównego bohatera zaczynają dziać się rzeczy co najmniej niepokojące? Jego mieszkanie zostaje splądrowane, bank zajmuje jego auto oraz rzecz jasna konto, a za nim samym zaczynają się rozglądać podejrzani mężczyźni. Pora więc chyba brać nogi za pas i uciekać. Pytanie tylko dokąd, a przede wszystkim… przed czym?

Zanim jednak przypadkowy fan przygód Jasona Bourne’a zacznie tu podskakiwać z radości, pragnę uczciwie zaznaczyć, że Pasażer nie będzie tego rodzaju historią. Warto także dodać, że powyższy opis to tak zwana „większa połowa” książki, bowiem naprzemiennie przecinają się tu rozdziały poświęcone Bobby’emu (którego przed karierą nurka można było również określić jako utalentowanego fizyka, a także byłego kierowcę rajdowego), oraz poświęcone Alicji – cierpiącej na schizofrenię siostrze głównego bohatera, która tak się składa – jest matematycznym geniuszem oraz ex-skrzypaczką. Oboje zaś są dziećmi jednego z konstruktorów pierwszej, użytej w Hiroszimie bomby atomowej.

I spokojnie, niech nikt z czytających niniejszy tekst nie czuje się oszukany, bo przecież tyle tu już zdążyłem zdradzić. Uwierzcie na słowo, że nie ma najmniejszego znaczenia ile z treści obu książek odkryję, ba, zrobię to ponownie właśnie teraz. Otóż w rozdziałach skupiających się na Bobbym (które to niemal w całości polegają na rozmowach bohatera z kolejnymi osobami) dowiadujemy się rzeczy niezwykle istotnej, a mianowicie faktu, że ten dobiegający czterdziestki facet zakochany jest bez reszty w swojej młodszej siostrze. Szkopuł (poza oczywiście problemem nasuwającym się na myśl jako pierwszy) polega jednak na tym, iż owa siostra… nie żyje od dziesięciu lat.
Kolejna ciekawostka jest taka, że część poświęcona Alicii, to z kolei jej rozmowy z wyimaginowanymi „przyjaciółmi”, odwiedzającymi kobietę od wczesnego dzieciństwa.

Powoli chyba zaczynacie już kręcić nosami, co nie? Przecież na pokładzie znaleźli się już współtwórca bomby atomowej, rajdowiec, nurek, fizyk, matematyczny geniusz, tajemnicze służby, zwidy i zakazana miłość. A co jeśli teraz wypalę z najprawdziwszą prawdą, czyli informacją o tym, że wszystko to stanowi zaledwie wierzchołek góry lodowej, a samą powieść wielu określi jako tę „o niczym”. Bo tak właśnie zdarza się czytelnikom nazywać utwory w całości zbudowane na dialogach pomiędzy kolejnymi postaciami. Akcji jako takiej nie ma tu właściwie żadnej, za to tematów całe mnóstwo. Pasażer zaserwuje odbiorcom niemal nie nadające się do czytania rozdziały poświęcone fizyce kwantowej, czy działaniu samochodów wyścigowych. Nie zabraknie rozmów o śmierci, muzyce, winach, czy teorii spiskowych dotyczących zamachu na prezydenta Kennedy’ego. Wszystko to, jak zwykle u McCarthy’ego, bez zawracania sobie głowy bzdurami pokroju myślników w trakcie dialogów, oraz – nawet jak na tego konkretnego autora – pisane niezwykle… mało przystępnie. Tak, wiem, nie brzmi zachęcająco. Może przejdźmy więc do pozycji numer dwa z dzisiejszego duetu, jednak zapewniam, że wrócimy jeszcze i do tego miejsca.

Przez niemal sześćdziesiąt lat kariery pisarskiej Cormac McCarthy nigdy nie oddał głosu kobiecie. Przynajmniej nie w formie postawienia jej jako głównej bohaterki. Dzieła Amerykanina od zawsze cechuje brutalność i przemoc, a on sam kojarzony jest głównie z mitem przemierzającego jałowe prerie kowboja. Generalnie „męskie” sprawy. I szczerze mówiąc, osobiście nie mam z tym problemu, a wręcz pochwalam. Odbyłem niedawno nawet na ten temat rozmowę i wciąż twierdzę, że jest jakiś zgrzyt w tym, kiedy facet próbuje pisać z perspektywy kobiety. To samo tyczy się sytuacji odwrotnej. I oczywiście, jak wszędzie zdarzają się wyjątki, w tym przypadku w postaci książek udanych, jednak w zdecydowanej większości nie jest raczej dobrym pomysłem, by mężczyzna silił się na udowodnienie jak to zna kobiecą psychikę, emocje etc.
Najwyraźniej podobnego zdania był sam autor Stella Maris, ponieważ jak głosi cytat z okładki książki: Od pięćdziesięciu lat planowałem powieść o kobiecie. Nigdy nie będę wystarczająco kompetentny, by ją napisać, ale w pewnym momencie trzeba spróbować.

Stella Maris to nic innego jak nazwa zakładu dla osób chorych psychicznie, i to właśnie tam przenosi nas McCarthy, cofając (względem Pasażera) czas o kilka lat wstecz. Do placówki, z własnej woli, zgłasza się Alicia Western – siostra głównego bohatera poprzedniej lektury, i … zaczyna prowadzić rozmowę z terapeutą. I to właściwie wszystko co można powiedzieć o fabule dzieła znanego jako Stella Maris. Dosłownie cała książka stanowi bowiem zapis dialogu pomiędzy pacjentką a lekarzem, choć uczciwiej będzie jednak napisać, iż mamy tu do czynienia z monologiem Alicii, która na dobrą sprawę rozmawia sama ze sobą, przy niewielkich tylko naprowadzeniach na kolejne tematy, za które odpowiedzialny jest lekarz specjalista.

Bez owijania w bawełnę, powiem wprost, że jestem wręcz porażony geniuszem tego, czego udało się tu McCarthy’emu dokonać. Będąc w pełni świadomym faktu, iż jest to ostatnia rzecz jaką wyda, postanowił nie dość, że oddać głos kobiecie, to jeszcze porozmawiać z sobą samym. Stelli Maris nie sposób zaszufladkować jako powieść, zdecydowanie bardziej pasowałyby tu zwroty takie jak manifest, czy traktat filozoficzny.
Rozmowy Alicii z lekarzem, czyli rozmowy Cormaca z McCarthym dotyczą właściwie wszystkiego. Wszystkiego co istotne. Sporo tu psychologii, psychiatrii, religii, matematyki, liczb, kolorów muzyki, czy dywagacji na temat sensu istnienia. Tyle tylko, że w przeciwieństwie do Pasażera, tu, wszystko podane zostało w zdecydowanie bardziej przystępnej formie. Bo choć zapewne niewielu czytelników (ze mną włącznie) zrozumie oczywiste dla autora książki teorie matematyczne, to zachwyt nad nimi i ich twórcami jest wręcz namacalny.

Napisałem we wstępie, że na przestrzeni ostatnich dwóch miesięcy, dwie książki zmieniły moje życie diametralnie. Pierwszą był wyczekiwany Krwawy południk (recenzję którego znajdziecie TUTAJ). Jak to często bywa z rzeczami co do których żywimy spore oczekiwania, łatwo o zawód. Tymczasem, ta wydana w roku 1975 powieść, rozbiła mnie na kawałki, których do tej pory nie jestem w stanie poskładać. Mało tego, napisana została stylem będącym poniekąd zaprzeczeniem tego, co w literaturze kocham najbardziej. Język, choć w jakimś sensie nawet i poetycki, był brutalny i ostry jak brzytwa. Całość zaś „chropowata” i na poziomie kilku scen wręcz odpychająca. A jednak w tym przeciwieństwie udało mi się zakochać. Ba, na chwilę obecną uważam, że nie istnieje w literaturze zakończenie powieści robiące większe wrażenie aniżeli to z Blood meridian.
Drugą książką, która wbiła mnie w ziemię i wytyczyła nowe szlaki, jest Stella Maris.

Nie jestem w stanie oddać tu zachwytu jaki towarzyszył mi w trakcie lektury. I nie chodzi tu o wartość literacką, a o ogrom wiedzy jaką musiał posiadać autor. Przemyślenia i poglądy zawarte w ostatnim dziele Amerykanina, nie są czymś, do czego mógłby dojść dwudziesto-, czy trzydziestolatek. Książkę taką jak ta, napisać mogła jedynie osoba niezwykle życiowo doświadczona, oraz taka, w której głód wiedzy na przestrzeni wszystkich przeżytych lat, był właściwie nie do zaspokojenia.

Cormac McCarthy od zawsze stronił od środowiska literackiego. W nielicznych rozmowach jakich udzielił mediom, powtarzał, iż nie ufa pisarzom, że zaufać można jedynie nauce. Kochał fizykę, uwielbiał matematykę i nieodparcie wierzył, że to właśnie w nich znajduje się klucz do zrozumienia świata. Dlatego też tym większe wrażenie robi ostatni z jego utworów, napisany chyba tak naprawdę nie dla czytelników, a siebie samego. Utwór, w którym wszystko co nagromadziło się w głowie przez niemal dziewięćdziesiąt lat życia, zostało przelane na papier. I choć nie jest to najlepsza książka na świecie, ba, prawdopodobnie nie znajduje się nawet w czołówce dzieł samego McCarthy’ego, nie sposób nie zachwycić się zawartymi w niej szczerością i wiedzą.

Gdzieś w połowie tekstu obiecałem, że jeszcze tam wrócimy, a mowa była o znikomej przystępności Pasażera, dla potencjalnego odbiorcy. I pomijając już fakt, że powieść ta zyskuje na każdej płaszczyźnie, po zapoznaniu się z treścią Stella Maris, gdyż na dobrą sprawę jest to jedna i ta sama książka, a jej „lepsza” część podnosi za sobą i tę „słabszą”, to po upływie kilkunastu godzin od przewrócenia ostatniej strony, doszedłem do wniosku, że jednak i Pasażer posiada ten charakterystyczny dla McCarthy’ego rytm, którego nie czułem podczas lektury. Teraz, kiedy się nad tym zastanowię, wydaje się to być oczywiste. Nie zmienia rzecz jasna faktu chaotyczności pierwszego z tytułów, oraz pewnych niedociągnięć, które drażnić będą czytelników, jednak i na dnie tego morza poglądów tli się maleńkie światełko.

Koniec końców, żadna z części pożegnalnego powieściowego duetu, literacko nie powala. Myślę, że nawet wieloletni, zagorzali fani autora przyznają, że bywa naprawdę ciężko. Zapewne też żadna z dwu książek nie znajdzie się nigdy w czołówce rankingów na najlepszą powieść pióra Cormaca McCarthy’ego. Śmiem jednak twierdzić, że to, co udało się tu autorowi Drogi zrobić, jest i zawsze już będzie czymś wielkim. Odszedł na własnych warunkach i z pełną świadomością, a w wieku niemal dziewięćdziesięciu lat przystawił ogromny stempel na swej karierze.

Zmienił moje czytelnicze życie. Właściwie nie tylko czytelnicze. Był, jak się okazuje, człowiekiem, który w bardzo krótkim czasie mi zaimponował. Był człowiekiem, z którym prawie na pewno nie potrafiłbym znaleźć wspólnego języka. Myślimy innymi kategoriami. I chyba właśnie to jest najbardziej fascynujące – kiedy przyglądasz się komuś kto dochodzi do podobnych wniosków, tyle, że zupełnie innymi drogami. Drogami, na które otworzył Ci oczy.


Jeden komentarz

  • Beata chrzanowska

    Jestem już po lekturze, szukałam I znalazłam, bardzo podoba mi się ten tekst.Ciekawa jestem co Ten genialny stary wizjoner chciał nam przekazać w swoim literackim testamencie? Czy matematyka jest kobietą? czy też już pora na zupełnie inne postrzeganie świata, może tylko szaleńcy coś wiedzą i widzą. Przecież bohaterka to archetyp: piekna ,mloda, genialna ,gdzieś poza światem, a wszystko się jakoś zgadza. Jestem tzw. artysta plastykiem i chyba tylko wyobraźnia przeprowadziła mnie przez meandry matematycznych wywodów, o dziwo w sztukach plastycznych jest bardzo podobnie ,zawsze brak ostatecznej odpowiedzi. Wszystko jest próbą, a swiat wjakim przyszło nam żyć wymaga początki i końca, inaczej się nie liczy. Tak mi się jakoś rozwinęło po tej lekturze. Dziękuję bardzo za trafne( moim zdaniem)reakcje na te książkę, pozdrawiam!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *