FILM,  PUBLICYSTYKA,  RECENZJE

Koreański sen na amerykańskiej ziemi, czyli Bong Joon-ho w drodze po Oscary…

Trudno o lepszy prezent na stulecie naszej kinematografii – mówił podczas odbierania Złotej Palmy na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Cannes, w maju ubiegłego roku wzruszony Bong Joon-ho. Była to pierwsza główna nagroda jaką na tej prestiżowej europejskiej imprezie zdobył jakikolwiek twórca z Korei Południowej. Wszystko rzecz jasna za sprawą podbijającej kolejne festiwale oraz serca publiczności czarnej komedii Parasite, o której na łamach Pisane Po Pijaku mogliście przeczytać TUTAJ. Zwycięski marsz Bonga i jego najnowszego filmu trwa w najlepsze, bowiem zaledwie kilka godzin temu, zgodnie z oczekiwaniami, podczas ceremonii wręczenia Złotych Globów 2020 tytuł zdobył statuetkę za najlepszy film zagraniczny i właściwie niemal pewnym wydaje się być zwycięstwo Parasite w kategorii Najlepszy film nieanglojęzyczny na zbliżającej się wielkimi krokami Oscarowej gali. Pytanie jest tu raczej inne, mianowicie, czy uda się południowokoreańskiemu twórcy sięgnąć po Złotego Rycerza również w głównej kategorii? Nie wydaje się to niemożliwe, jednak zanim na Bonga spadnie kolejna fala branżowych nagród może dobrze byłoby zapoznać się z filmografią święcącego sukcesy reżysera? Właśnie o nich – o siedmiu dziełach Koreańczyka traktował będzie niniejszy tekst i wierzcie mi na słowo – są to filmy zdecydowanie warte uwagi!

Najpierw słów kilka o samym twórcy. Bong Joon-ho urodził się 14 września 1969 roku w Daegu, czwartym co do wielkości mieście Korei Południowej. Za kamerą zadebiutował w roku dwutysięcznym, filmem Szczekające psy nigdy nie gryzą, choć nagrody za Najlepszy debiut i Najlepszą reżyserię na festiwalu filmowym w San Sebastian odebrał za Zagadkę zbrodni z 2003. Do konkursu głównego w Cannes po raz pierwszy zakwalifikował się dzięki wyprodukowanej przez Netflixa (a co za tym idzie wzbudzającej artystyczne kontrowersje) Okji, debiutującej na ekranach przed trzema laty. Charakterystycznym dla obrazów Bonga (a z tego co zdążyłem się zorientować, dla większości kina azjatyckiego) jest specyficzna, zręcznie przełożona na ekran gatunkowa mieszanka. W wyrafinowany sposób łączą się elementy komedii, horroru, science fiction, thrillera, czy kryminału. Reżyser diagnozuje również w swych dziełach bolączki oraz podskórne obawy jakie targają współczesnym społeczeństwem globalnie jak i próbuje zmierzyć się z nastrojami panującymi w jego rodzimym kraju. Wspomnianą pierwszą (i niezwykle udaną) próbą było…

Szczekające psy nigdy nie gryzą (2000)

Pierwszym od czego trzeba zacząć jeśli wspominamy o tym filmie jest widoczne na samym początku zastrzeżenie, że podczas kręcenia nie ucierpiało żadne zwierzę. Jest to o tyle istotne, że w trakcie seansu niejeden co bardziej wrażliwy widz może złapać się za głowę i z niedowierzaniem zastanawiać się, czy podczas prac nad obrazem naprawdę nie ucierpiał żaden pies. A o czym opowiada sam film? To historia dwójki bohaterów – ON, Yun-ju (w tej roli Lee Sung-jae) to spodziewający się potomka pracownik uniwersytetu, marzący o profesurze. Wraz z żoną mieszka w jednym z wielu takich samych wielkich koreańskich bloków (czymś na wzór naszych polskich z okresu Gierka, tyle, że większych). Z miejscem zamieszkania wiąże się też największy problem Yun-ju, mianowicie do szewskiej pasji doprowadza go szczekanie pupili zamieszkujących moloch sąsiadów. Mężczyzna postanawia porywać psy, by raz na zawsze pozbyć się kłopotu. Tymczasem ONA, Hyun-nam (Doona Bae) to sekretarka w jednym z lokalnych biur, a zarazem miłośniczka zwierząt marząca o tym, że któregoś dnia dzięki bohaterskiemu czynowi, stanie się o niej głośno w telewizji. Jak łatwo się domyślić losy obojga splotą się w momencie, kiedy dziewczyna nakryje Yun-ju na próbie zrzucenia jednego z psów z dachu wieżowca.

Czasami bywa tak, że debiutanckie dzieła później uznanych reżyserów, mówiąc najdelikatniej, nie porywają, nie sugerują nawet, że być może mamy tu do czynienia ze sporym talentem. Na szczęście nie jest to częścią reżyserskiej kariery Joon-ho Bonga, który już w swoim pierwszym obrazie zawiesza poprzeczkę dosyć wysoko. To pozbawione efekciarstwa dzieło, w którym śmiech po kolejnej zabawnej scenie potrafi ugrzęznąć w gardle, sygnalizuje wszystko z czego twórca już wkrótce zasłynie, czyli gatunkowy misz masz i zobrazowanie południowokoreańskich nierówności klasowych. Nie ma tu miejsca na sprawiedliwość, a jedynie surową rzeczywistość. Szczekające psy nigdy nie gryzą to debiut niezwykle udany, jednak mimo wszystko o głowę przerasta go…

Zagadka zbrodni (2003)

To właśnie od tego filmu rozpoczęło się kompletowanie kolejnych branżowych nagród oraz wielka kariera Bonga. W moimi osobistym, subiektywnym odczuciu ten banalnie brzmiący (pozdro dla tłumacza) tytuł jest również drugim po Parasite najlepszym filmem reżysera i śmiem twierdzić, że najlepszym kryminałem jaki kiedykolwiek widziałem. Dlaczego? O tym za chwilę. Najpierw lekki zarys fabuły: Korea, rok 1986. W małym miasteczku dochodzi do serii wstrząsających morderstw młodych kobiet. Wszystkie ofiary charakteryzuje nieprzeciętna uroda oraz ten sam strój – czerwona sukienka. Aby wspomóc lokalną policję, centrala przysyła do mieściny młodego ambitnego detektywa ze stolicy kraju. Kolejne tropy prowadzą donikąd, co niezmiernie frustruje miejscowych stróżów prawa, chcących jak najszybciej zamknąć sprawę, nawet kosztem znalezienia niewinnego kozła ofiarnego. Wkrótce okazuje się jednak, że nie tylko ubiór ofiar łączy wszystkie morderstwa.

Memories of murder (tytuł anglojęzyczny, bo napisania oryginalnego nawet się nie podejmę) to według mnie kwintesencja stylu Bong Joon-ho i nic dziwnego, że właśnie po tym obrazie zrobiło się o Koreańczyku głośno. Jeśli mowa o warstwie kryminalnej filmu to z ręką na sercu nie mogę jej zarzucić absolutnie nic! Mówię teraz całkiem szczerze: Jak na mój gust, właśnie tak powinien wyglądać scenariusz idealnego filmu z morderstwami w tle. Mało tego, całość to istny emocjonalny rollercoaster. Mamy tu wstawki wywołujące u widzów salwy śmiechu, jak choćby metody pracy jednego z policjantów, lubującego się w przesłuchiwaniu podejrzanych za pomocą ciosów karate. Są elementy grozy (podczas jednej ze scen autentycznie spoglądałem na ekran przez palce). Przede wszystkim jest jednak sens opowiadania całej tej historii. Nie mogę jednak zdradzić więcej, by nie zepsuć zabawy przyszłym widzom. Powiem za to jasno: Jeśli dobrnęliście już do tego miejsca tekstu i myślicie sobie: „Aaaa, dobra, może obejrzę z jeden film tego całego Bonga” to bez dwóch zdań tym filmem powinna być Zagadka zbrodni! Oczywiście możecie również pójść dalej i rzucić okiem na…

The Host: Potwór (2006)

Park Gang-du (w tej roli Song Kang-ho) to zachowujący się jak delikatnie opóźniony w rozwoju (WAŻNE: Motyw takich właśnie osób często powtarza się w twórczości reżysera) mężczyzna prowadzący wraz z ojcem (Byun Hee-Bong) małą budkę z jedzeniem, usytuowaną nad brzegiem rzeki Han w Seulu. Oczkiem w głowie Gang-du jest córeczka Hyun-seo, dla której zrobiłby dosłownie wszystko. Rodzinna sielanka zostaje jednak przerwana, gdy w wyniku celowego zaniedbania jednej z wojskowych jednostek, do rzeki zostają spuszczone trujące toksyny, które to powodują narodziny tytułowego potwora. Pewnego dnia ów stwór wypełza z rzeki, zaczynając zabijać oraz porywać mieszkańców stolicy. Pech chce, iż jedną z porwanych zostaje młodziutka Hyun-seo. Rodzina w składzie ojciec, dziadek, ciotka i wujek, postanawia ruszyć dziewczynce na ratunek, co nie będzie niestety łatwe ze względu na kwarantanne, jaką objęci zostali przez rząd wszyscy, którzy znajdowali się nad brzegiem rzeki w trakcie ataku potwora.

Choć niemal wszystkie filmy Bonga nazwać można stricte azjatyckimi, ten chyba najbardziej wpisuje się w obraz azjatyckiej popkultury jaką może sobie w głowie ułożyć chociażby Europejczyk. Nawiązania do Godzilli (mimo, że potwór z omawianego obrazu jest niepomiernie mniejszy gabarytowo) narzucają się same. Sporo jest tu również makabry, czarnego humoru, czy scen… nazwijmy je: „odpychających”. Wbrew pozorom nie jest to durna bajeczka o stworku wyłaniającym się z wody po to by zabijać, a pierwsza tak wyraźnie zaznaczona historia rodzinna pełna wzlotów i upadków, uśmiechu oraz łez. Podobnie jak w Zagadce zbrodni (i jak będzie to miało miejsce w późniejszych dziełach reżysera) tak i tu zakończenie opowieści pozostawia widzów ze opadniętymi do podłogi szczękami. Zresztą nie będzie chyba zaskoczenia jeśli to samo będzie można powiedzieć o…

Matka (2009)

Jak wskazuje już sam tytuł, znów będziemy mieli do czynienia z historią skupiającą się na więziach rodzinnych. Tytułowa matka to owdowiała kobieta, mieszkająca z młodym, niepełnosprawnym intelektualnie synem. Kiedy w mieście zostaje popełnione brutalne morderstwo, to właśnie nieśmiały, cichy Do-joon staje się głównym podejrzanym, nawet pomimo braku przeciwko niemu wystarczających dowodów. Zrozpaczona matka zrobi w tej sytuacji co tylko się da, by udowodnić niewinność swego jedynaka.

Na dobrą sprawę nie można o Matce powiedzieć nic złego, nie ma się za bardzo do czego przyczepić, jednak w moim prywatnym rankingu dzieł Joon-ho Bonga akurat ten tytuł znalazłby się raczej w dolnej części tabeli. Dlaczego? Ano dlatego, że wszystko jest tutaj poprawne, jednak… tylko poprawne. Poza świetnym zakończeniem (to akurat jedno z lepszych u reżysera) całości brakuje przebłysku geniuszu jaki Bong zaserwował w Zagadce zbrodni, czy The Host. Matka to film momentami chwytający za serce, który dobrze się ogląda, a po seansie naprawdę nie ma właściwie na co narzekać, aczkolwiek w moim odczuciu wszystko jest tu zbyt zachowawcze (poza końcówką!) i nie przykuwa do ekranu tak jak robiły to poprzednie pozycje w filmografii Koreańczyka. Szczęście w nieszczęściu, jest jeden obraz, który wypadł jeszcze słabiej…

Snowpiecer: Arka przyszłości (2013)

W roku 2014, w wyniku zagrożenia spowodowanego globalnym ociepleniem, naukowcy postanawiają rozpylić nad powierzchnią Ziemi substancję mającą pomóc w ochłodzeniu klimatu. Coś jednak nie idzie zgodnie z planem ponieważ, gdy przenosimy się do roku 2031, jedynymi żyjącymi mieszkańcami planety są podróżujący odpornym na warunki atmosferyczne gigantycznym pociągiem kursującym nieustannie wokół globu. Sam pociąg składa się z nieprzebranej ilości wagonów, segregujących mieszkających w nim według majętności, nie dając jednocześnie możliwości kontaktu pomiędzy pasażerami bogatszymi (przednie wagony) oraz biedniejszymi, wokół których rzecz jasna skupiał się będzie film. Snowpiecer to pierwszy obraz nakręcony przez Bonga na amerykańskiej ziemi i jak się okazało, największa klapa. Dlaczego?

Powód zauważalny jest już gołym okiem na powyższym zdjęciu z Chrisem Evansem (Kapitan Ameryka, Avengers). Wyróżnia się na tle pozostałych, prawda? Ano się wyróżnia. Widać tu Hollywoodzki rozmach produkcji, widać zupełnie inne efekty specjalne (chociażby w porównaniu z The Host: Potwór), tylko co z tego, skoro sama opowieść obdarta jest z duszy. To film sprawdzający się jako typowe kino akcji, film do popcornu, tzw. odmóżdżacz. Jeśli macie ochotę, możecie go obejrzeć na polskim Netflixie i summa summarum nie będzie to czas stracony, jeśli interesuje Was niezobowiązująca rozrywka w stylu Hollywood. Snowpiecer (na podstawie którego tworzony jest właśnie serial, więc sam obraz przyjął się za Oceanem całkiem dobrze) jak na dłoni pokazuje różnice pomiędzy współczesnym kinem azjatyckim, a zachodnim. Zresztą sam Bong powiedział w jakiś czas później: Dziś nie porwałbym się na film o takim rozmachu. Machina produkcyjna była dla mnie zbyt duża, a wolność artystyczna zbyt mała. Tu nie trzeba już chyba nic więcej dodawać, jednak co ciekawe nie był to koniec flirtu Koreańczyka z Ameryką, ponieważ następnym dziełem była…

Okja (2017)

Pewnego dnia kierowana przez zapatrzoną w siebie prezes Lucy Mirando (Tilda Swinton) korporacja postanawia „wyprodukować” kilka genetycznie zmodyfikowanych świnek i rozesłać je po całym świecie na okres dziesięciu lat. Celem całego eksperymentu jest oczywiście pozyskanie ze zwierząt mięsa, o czym pojęcia nie mają Ci, którzy ogromne świnki wychowują przez lata. Jedną z opiekunek jest zamieszkująca położoną w górach koreańską wioskę Mi-ja (Seo-hyeon Ahn). Dziewczynka zaprzyjaźnia się ze zwierzęciem, nadając śwince na imię Okja i traktując jak członka rodziny. Po upływie dekady korporacja Mirando zgłasza się po tytułową Okję i wywozi do Nowego Jorku, pozornie celem promocji. Młodziutka Mi-ja nie może się z tym jednak pogodzić, dlatego rusza na odsiecz, by sprowadzić ukochaną pupilkę do domu.

Ten obraz również zobaczycie na Netflixie (lub jeśli ktoś miałby ochotę, szerzej poczytacie o nim TUTAJ) i choć tu również warunki tworzenia były zachodnie, ponownie sięgnięto też po aktorów z Hollywood (obok Swinton pojawiają się również choćby Jake Gyllenhaal, czy Paul Dano), różnica pomiędzy tym obrazem, a poprzednim Snowpiecerem jest w moim odczuciu kolosalna. Oczywiście nie jest to film bez wad, wielu uzna go za zbyt ckliwy, czy naciągany, jednak ma on w sobie coś co przykuwa uwagę. Ma sens, niesie ze sobą przesłanie, jest miły dla oka. Co prawda odstaje nieco od Parasite, czy Zagadki zbrodni, jednak spokojnie można Okję nazwać przynajmniej częściowym powrotem do formy w kwestii poziomu dzieł Joon-ho Bonga. Prawdziwa eksplozja następuje natomiast przy…

Parasite (2019)

Przez ostatnie pół roku powiedziano o tym filmie chyba wszystko, a sam Bong w momencie wypuszczenia w świat tego tekstu odsypia jeszcze galę rozdania Złotych Globów, przytulony do swej statuetki, jednak jeśli jakimś cudem nie słyszeliście jeszcze o Pasożytach, sprawa wygląda następująco: Młody Ki-woo jest częścią typowej koreańskiej rodziny wywodzącej się z biedoty. Zarówno on, jak i rodzice oraz siostra imają się różnych dorywczych zajęć (jak choćby składanie kartonów do pizzy) by związać jakoś koniec z końcem. Mieszkają w suterenie, wi-fi kradną od sąsiadów, a miejską deratyzację traktują niemal jak luksusową kąpiel. Wszystko zmienia się w momencie, kiedy z polecenia kolegi Ki-woo dostaje posadę korepetytora córki bogatego małżeństwa zamieszkującego jedną z najdroższych dzielnic miasta. Od tej chwili losy obu rodzin zostają połączone i rodzi się pytanie: Kto w tym układzie jest prawdziwym pasożytem?

Parasite zachwycałem się już TUTAJ, postaram się więc za bardzo nie powtarzać, jednak coś napisać trzeba, dlatego zacznę od małej prywaty. Mianowicie… jest to ścisła czołówka moich ulubionych filmów ever. Jest to jeden z trzech tytułów (pozostałe dwa to Dogville, Larsa von Triera oraz Życie jest piękne, Roberto Benigniego), które wzięły mnie totalnie z zaskoczenia i powaliły swoim geniuszem. Włączając każdy z nich nie miałem absolutnie żadnych oczekiwań (wszystkie wcześniejsze filmy Bonga obejrzałem dopiero po seansie Parasite), tymczasem kończąc pozostało mi jedynie zebrać szczękę z podłogi. Porównując ze sobą wszystkie trzy arcydzieła muszę jednak przyznać, że to omawiane teraz, wydaje mi się być najbardziej kompletne. Oczywiście znajdą się i tacy, którzy nazwą obraz Koreańczyka „zwykłą komedyjką” jednak prawda jest taka, że łatwość oraz zręczność z jaką Bong lawiruje tak między gatunkami jak i problemami współczesnego świata, aż prosi się o oklaski. I mam nadzieję, że jeszcze więcej braw spłynie na Parasite już pod koniec lutego.

Powoli kończąc wypada jakoś podsumować całość. Pierwsza rzecz, o której nie wspomniałem dotychczas ani razu, a o której wspomnieć wypada, to fakt, że widzowi z Polski, czy ogólnie spoza Azji może być nieco ciężko w odróżnieniu aktorów. I nie jest to bynajmniej jakaś rasistowska uwaga, tak po prostu jest i tyle. Warto jednak się przemóc, bo to co oferuje kino koreańskie w reżyserii Joon-ho Bonga, to zupełnie inny, mniej plastikowy świat aniżeli ten, do którego przyzwyczaiło nas współczesne kino zachodnie. Najlepiej oddaje to przytoczony już wcześniej cytat, o tym, że Hollywood daje środki, zabierając wolność artystyczną. Pomijając Snowpiecera, wszystkie powyższe obrazy tą właśnie wolnością się charakteryzują. Czuć w nich lekkość, nawet podczas podejmowania trudnych tematów, czuć to, że twórca skupia się na postaciach i opowiedzeniu historii, nie na bijących po oczach efektach specjalnych, czy ugrzecznieniu produkcji tak, by spełniała wymogi wytwórni filmowej. Koniec końców, polecam wszystkie z wyżej wymienionych, bo warto czasem poszerzyć nasze horyzonty, a i sam koreański sen (o Oscarze) na amerykańskiej ziemi, wydaje się bardziej realny niż kiedykolwiek.


PS Ranking filmów według Pisane Po Pijaku:

Parasite10/10

Zagadka zbrodni9,5/10

Okja, The Host: Potwór 8/10

Szczekające psy nigdy nie gryzą7,5/10

Matka7/10

Snowpiecer: Arka przyszłości6/10

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *