
Ten o różowych landrynkach uwielbienia, czyli “Parasite” [recenzja]
Czasami napisanie recenzji nie jest wcale prostą sprawą. Oczywiście, zdarzają się dzieła mniej lub bardziej udane, o których pisze się łatwo, lekko i przyjemnie; zwłaszcza zgnojenie (najdelikatniej mówiąc) konkretnej powieści, filmu, czy serialu. Wbijanie szpil to przysłowiowa kaszka z mleczkiem. Trudniej robi się natomiast, gdy trzeba skrobnąć kilka słów o obrazie, który wbił piszącego w fotel. Próbowałem tak z książkami, czego nieudolne próby znajdziecie TUTAJ lub TUTAJ. Nigdy jednak nie miałem okazji zmierzyć się z arcydziełem kinematografii, chociażby z tego powodu, że trzy film, które uważałem dotychczas za ulubione, czyli Życie jest piękne (reż. Roberto Benigni, 1997), Kill Bill vol. 1 (Quentin Tarantino, 2003) oraz Dogville (Lars von Trier, 2003) to pozycje, które obejrzałem na długo przed tym, zanim zorientowałem się, że lubię przelać na papier swe marne wypocinki. I oto nagle, zupełnie z zaskoczenia, na białym rumaku wjeżdża on – Joon-ho Bong wraz z GENIALNYM Parasite! Twórca takich hitów dużego ekranu jak chociażby The Host: Potwór, Okja (jeden z powodów, dla których warto mieć Netflixa), Matka, czy Snowpiercer: Arka przyszłości, powraca w wielkim stylu serwując nam najdoskonalsze dzieło w swej filmografii, a zarazem jednoenz najwybitniejszych obrazów świata kina od wieeeeeelu lat! Zresztą, co tu dużo mówić, myślę, że dla niektórych wystarczającą zachętę będzie stanowił jeden ze sloganów promujących Parasite, mianowicie: NAJBARDZIEJ SZALONY ZDOBYWCA ZŁOTEJ PALMY OD CZASU PULP FICTION! I choć poniekąd porównanie to jest krzywdzące, nie można odmówić mu słuszności. To naprawdę szalony film. I tak, dobrze widzieliście, czytacie właśnie recenzje laureata tegorocznego Festiwalu Filmowego w Cannes za Najlepszy Film Roku, a także obrazu, który skradł me mięciutkie serce.
O czym więc opowiada to wychwalane pod niebiosa już we wstępie ARCYDZIEŁO? Na to pytanie, niestety, nie sposób odpowiedzieć jednoznacznie i to wcale nie dlatego, że próżno szukać w Parasite treści. Wręcz przeciwnie – przekazu i wartości jest tutaj tyle, że nie wiadomo od czego zacząć. Spróbuję więc od początku przy okazji uspakajając wszystkich tych, którzy po powyższej części tekstu wystraszyli się seansu zakładając błędnie, że mówię o filmie szczególnie zawiłym, czy przesadzonym na zasadzie kinowego pozerstwa. Nic z tych rzeczy. Zgodnie z obietnicą uspakajam więc informując, że choć gatunków filmowych w tym jednym obrazie naliczyć można co najmniej kilka, to tym który najlepiej oddaje narracje i ducha opowiadanej historii będzie… czarna komedia. Tak, ten film to komedia! Fakt, że mamy tu również do czynienia z dramatem, tragedią, satyrą, farsą, thrillerem, czy horrorem, jednak przed szereg zdecydowanie wychylają się wątki komediowe. Czy po tym wyznaniu wszystkim nam zrobiło się nieco lżej na sercach? Tak? No to świetnie, możemy zaczynać…
Gdzieś w Korei Południowej żyje sobie rodzinka typu klasycznego – mama, tata, córka oraz syn. Na pierwszy rzut oka, ot normalna familia jakich wiele. I w zasadzie to rzeczywiście zwyczajna rodzina, której życie nie usypało jednak płatków róż pod stopami, gdyż mówiąc wprost – są ubodzy. Mieszkają w zapyziałej suterenie, z „okna” (cudzysłów nieprzypadkowy) widząc jedynie buty majętniejszych niż oni sami obywateli, czy też pijaczków załatwiających swe potrzeby fizjologiczne przy murach budynku. Miejską deratyzację przyjmują niczym dar (świetna scena obrazująca poziom życia ekranowej rodzinki), wi-fi kradną sąsiadom, a źródłem utrzymania są dla naszej czwórki dorywcze prace pokroju składania kartonów (niezwykle zresztą niechlujnie) dla jednej z miejskich pizzerii. „Ciasno, ale własno” – głosi powiedzenie i gdy dodamy do niego fakt, iż nasi bohaterowie pomimo biedy są ze sobą bardzo blisko, wciąż wspierając i wierząc w lepsze jutro, wydawać by się mogło, że oto kolejny filmik, w którym właściwie wszystko wiadomo już po piętnastu minutach. Uwierzcie mi jednak, że nie jesteście sobie w stanie wyobrazić jak potoczy się akcja, nawet gdy (zgodnie z przewidywaniami widzów) dla ubogiej rodziny rzeczywiście nadchodzi lepsze jutro, a dzieje się to w momencie, gdy najmłodszy Gi-woo (w tej roli Woo-sik Choi) otrzymuje nieoczekiwanie propozycję udzielania korepetycji córce niemal obrzydliwie bogatych państwa Park. Dalej zaczyna się prawdziwe i cytowane już we wstępie szaleństwo!
No, ale właśnie, tu rodzi się pytanie pod tytułem: Co może być szalonego w film reżysera, który dał nam już zmutowaną świnię, krzycząc głosem ekologów całego świata (ponownie polecam Okję), przerażającego potwora wpasowanego w rodzinny dramat, okrutnego mordercę oraz fantasy? Czy twórca ten jest w stanie zaskoczyć opowiadając familijną historyjkę już na pierwszy rzut oka wyglądającą na jeden wielki żart? Słowo daję, że jest w stanie. Ci, którzy choć odrobinę interesują się kinem azjatyckim prawdopodobnie kręcą teraz głowami z uśmieszkami pod nosem, wspominając ubiegłoroczne, również nagradzane, a także równie azjatyckie Złodziejaszki. Niestety, albo stety, obrazy te dzieli przepaść i to na tak wielu poziomach, że aż szkoda Waszego czasu i mojej klawiatury, by rozwijać ten wątek. Choć przypisałem Parasite do komedii (a dokładnie czarnej komedii) to prawdę mówiąc ciężko jest ten obraz jakkolwiek zaszufladkować, bowiem finezyjne przeplatanie ze sobą kolejnych gatunków przychodzi Bongowi z tą samą łatwością co oddychanie. Mało tego, mamy tu właściwie kwintesencję (o)powieści szkatułkowej, czyli takiej, w której kolejne poziomy rodzą się z poprzednich tworząc jednolitą, spójną i szaloną (tak, podkreślam to już po raz trzeci) historię.
Historia ta, choć często odziana w humorystyczne fatałaszki, kryje pod spodem o wiele więcej. Kto tak naprawdę żeruje na kim? Czy rodzina bardziej majętna to ta, która z automatu musi być szczęśliwsza? Do czego prowadzi pogoń za pędzącym wciąż do przodu światem i jego wymogami? Czy zemsta naprawdę najlepiej smakuje na zimno? Lub też bardziej filozoficznie: Dokąd zmierzamy jako społeczeństwo? Tak, na te i wiele innych pytań odpowiedzi udzielić próbuje film podczas seansu którego śmiałem się co drugą scenę! O dziwo, jak na wszystkie te zachwyty i zdradzenie faktu, iż by otworzyć szkatułkę potrzebować będziemy więcej niż jednego klucza, nie ma w Parasite zbyt wielu szokujących zwrotów akcji, wywracających fabułę do góry nogami. I między innymi za to kolejne ukłony należą się reżyserowi, który wykazał się nie lada kunsztem i wiarą we własne umiejętności. Nie musiał chwytać się tanich sztuczek narracyjnych, czy zdeformowanych potworów (jaką to tendencje można od jakiegoś czasu zaobserwować w kinie), by sprawić, aby widz ani myślał odwracać wzrok od ekranu! Tu każdy dialog i każda scena są JAKIEŚ oraz O CZYMŚ. To dzieło z gatunku tych, w których podczas napisów końcowych, chce się ponownie zatopić w wykreowany świat wyszukując kolejnych ukrytych smaczków!
A skoro oceniam film na najwyższą z możliwych not, nie muszę chyba dodawać, iż poziom aktorstwa rozbija bank! Nie będę się tu zgrywał na znawcę kina koreańskiego, którym nie jestem, tak więc i nie znam tamtejszych aktorów. Mało tego i błagam, nie nazwijcie mnie rasistą – prawda jest taka, że akurat Azjaci są według mnie… powiedzmy, że do siebie podobni. Wiem, dopuściłem się teraz ogromnego nietaktu, postaram się jednak nieco ocieplić wizerunek pisząc, że tak doskonale zgranej ekipy jak rodzinka z Parasite nie widziałem od czasu telewizyjnych Przyjaciół! Niewiele zresztą ustępują im państwo Park – on na wysokim stanowisku w jednej z firmy branży IT, ona – dystyngowana, nowobogacka, nadążająca za trendami. Przed napisaniem zdania, które właśnie czytacie zastanowiłem się, czy kogokolwiek z obsady mógłbym choć odrobinę obsmarować, by cały tekst nie zalatywał słodkimi, różowymi landrynkami uwielbienia? Klnę się na rodzoną siostrę – nie ma takiej postaci! Ktoś powie: „Oj gościu, popłynąłeś chyba troszkę. Dobra, dawaj teraz akapit z wadami, żeby się wyrównało”. I tutaj BACH (!) – kolejna różowa landrynka, zupełnie jak w tym filmie kolejny z poziomów szkatułki – bo okazuje się, że nie jestem w stanie napisać takiego akapitu. Wadę w Parasite widzę jedną – pomimo dwóch godzin czasu trwania produkcji, chciałbym więcej! I już mnie złość bierze, bo wiem, że sporo jeszcze godzin w życiu spędzę na ponownych seansach obrazu Joon-ho Bonga.
Tak oto doszliśmy to podsumowania, a ja kulę się ze wstydu, bo kiedy przeczytałem tekst jeszcze raz od początku czuję, że zawiodłem jako recenzent. Nawet w połowie nie udało mi się oddać geniuszu i wielopoziomowości omawianego dzieła (fakt, że dzieje się tak również dlatego, że nie chcę spoilerować 🙂 ). Zdaje sobie również sprawę z tego, że nie każdy musi podzielać mój gust i wielbić „Najbardziej szalonego zdobywce Złotej Palmy od czasu Pulp Fiction”. Być może niektórzy z Was po zapoznaniu się z niniejszym tekstem, wyjdą z kina zawiedzeni nastawiając się PRZED na ósmy cud świata. Z drugiej strony ciężko mi sobie wyobrazić, by film mógł nie spodobać się w ogóle. To z jednej strony produkcja dla mas, chociażby ze względu na sporą dawkę czarnego niczym smoła humoru, z drugiej zaś świetna pozycja dla wszystkich tych, którzy szukają w kinie czegoś więcej niż niewymagającej rozrywki z kubełkiem popcornu w dłoni. Możecie mnie więc znienawidzić, jeśli Parasite nie spełni Waszych oczekiwań, ja jednak wciąż będę trzymał się zdania, że to dzieło wybitne i kompletne; dzieło na część którego mam ochotę sypać różowymi landrynkami na wszystkie strony świata.
OCENA: 10/10
- Fot.: Gutek Film

