KSIĄŻKA,  RECENZJE

Ten o raju utraconym, czyli “Władca much” [recenzja]

Nie da się ukryć, że światowa literatura niejedną ma twarz. Dzielimy ją na gatunki, problematykę, wreszcie oceniamy, czy dana lektura jest – upraszczając – słaba, dobra, czy może wybitna. Jak w każdej dziedzinie, tak się składa, że tych ostatnich jest zdecydowanie najmniej. W przypadku powieści, można by takich zliczyć, sam nie wiem, kilkanaście? Może kilkadziesiąt. Wśród nich z kolei znajduje się kolejna kategoria – książki ponadczasowe. Do takich właśnie (obok choćby moich ukochanych Braci Karamazow, czy Mistrza i Małgorzaty) od jakiejś doby, zaliczyłbym wydanego po raz pierwszy w roku 1954 Władcę much, Williama Goldinga. Mocne słowa, co? Mocne, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że ta napisana grubo ponad pół wieku temu opowieść liczy sobie niespełna dwieście stron. W dwóch tytułach podkreślonych powyżej, dwieście stron było dopiero wstępem do opowiadanej historii, a tutaj? Tutaj wystarczy chwila (jaką w ogóle zajmuje przeczytanie tej książki) by autor chwycił czytelnika za gardło i wycisnął jak cytrynę, wcześniej usypiając naszą czujność z pozoru lekką i bezpieczną otoczką wykreowanego świata. Mówimy tu bowiem o pozornie banalnej lekturze, w której grupa bardzo młodych chłopców (przedział wiekowy nie jest dokładnie podany, ale przyjmijmy, że w wieku 4-12 lat) próbuje poradzić sobie na bezludnej wcześniej wyspie. Mówimy tu jednak również o książce, za którą jej autor otrzymał swego czasu literackiego Nobla. Przede wszystkim jednak, w niniejszym tekście mowa będzie o dwustu stronach prawdy o nas samych. O ludzkiej naturze, która nawet Eden potrafi zamienić w piekło na Ziemi.

Jak to jest, że ludzie nigdy się nie okazują tacy, za jakich się ich brało.

Wszystko zaczyna się z pozoru bardzo niewinnie, bo oto już w pierwszej scenie przenosimy się na rajską wyspę. Mięciutki piasek, palmy, orzechy kokosowe, błękitna laguna i rafa koralowa gdzieś w tle. Widzicie to oczyma wyobraźni? Miło, prawda? Pewnie, że miło, dlatego też kiedy w tej samej pierwszej scenie poznajemy dwóch głównych bohaterów – przystojnego oraz wyglądającego na lidera, Ralfa oraz otyłego nerda w okularach – Prosiaczka, wszystko wydaje się być w porządku. Tym bardziej, gdy po chwili chłopcy znajdują przepiękną konchę – muszlę, dmuchając, w którą sprawdzają, czy poza nimi na wyspie znajduje się ktoś jeszcze. Potężny dźwięk nietypowego „instrumentu” sprawia, iż na plaży pojawia się kolejnych kilkunastu młodzieńców/ dzieci w różnym wieku, w tym kolejna z ważnych postaci – arogancki oraz zaczepny Jack Merridew. Choć w żadnym momencie opowieści nie jest to napisane wprost autor (poprzez drobne wzmianki młodych bohaterów) sugeruje, że akcja toczy się w czasach domniemanego konfliktu nuklearnego, a sami chłopcy trafili na wyspę w wyniku katastrofy samolotu, którym transportowani byli z terytorium Wielkiej Brytanii. No i tak oto, dzięki Ralfowi, który wkrótce wybrany zostaje na wodza, chłopcy bez jakiejkolwiek kontroli dorosłych próbują ustanawiać własne, sprawiedliwe zasady funkcjonowania małej społeczności. I kiedy wydaje się, że wszystko idzie w dobrym kierunku (co nie jest prawdą, o czym za chwilę), część z ocalałych postanawia zapolować na zamieszkujące wyspę świnie, celem zdobycia mięsa. Zdarzenie to budzi w wielu z nich najbardziej prymitywne instynkty.

Geniusz tej książki – poza oczywistą ponadczasowością opowiadania o złej stronie ludzkiej natury – tkwi w jej prostocie i minimalizmie jakimi operuje Golding. Na dobrą sprawę nie powalają tu ani dialogi, ani rozbudowane opisy (o co zresztą byłoby trudno przy takiej ilości stron) sytuacji, jest niemal sam szkic historii, ale za to jaki! Z tym szkicem to oczywiście przesada, w końcu jak wiadomo za szkice Nobli nie rozdają, jednak jest coś specyficznego w piórze autora, co sprawia, że czytelnik czuje się częścią samej wyspy, a zarazem dzięki niemal namacalnemu zobrazowaniu małych, wewnętrznych dramatów członków społeczności. I pomimo tego, że to opowieść o dzieciach na rajskiej wyspie już od pierwszej strony czuć, że nie będzie to lektura z gatunku łatwych, lekkich i przyjemnych. Pierwsze złe decyzje, pierwsze kłótnie, czy – dla bardziej uważnych czytelników – drobne znaki zarysowane gdzieś między wierszami w opisie padających promieni słonecznych, czy złowróżbnych pnączy pod nogami bohaterów to siła napędowa dzieła Brytyjczyka.

To historia, która nie daje o sobie zapomnieć tak w trakcie jak i po lekturze. Stephen King powiedział (w odniesieniu do Władcy much), że w powieściach najwyższych lotów, świat wyobraźni autora staje się rzeczywistością czytelnika i promienieje, żarzy się wściekłymi rozbłyskami. Tak brzmi prawda i taka to właśnie jest książka, bowiem nie wiedzieć jak ani kiedy stajemy stopami na miękkim piaseczku plaży, czując jednocześnie jak gdzieś niby mimochodem, niemal niezauważalnie autor kreśli kolejne, głębokie rysy na czystym, niewinnym szkle wykreowanego świata. To z kolei raz jeszcze cofa nas do tematu literatury wybitnej, bowiem nie da się w przypadku omawianego dzieła uniknąć porównań do innych, kultowych już obrazów mistrzów pióra. Pierwszymi, samo narzucającymi się przykładami są Myszy i ludzie, Steinbecka oraz Folwark zwierzęcy, Orwella. Obie to również „cienkie” (przeliczając na strony), stworzone w czasach powojennych, opowieści traktujące o złu ludzkiej natury i choć to również pozycje z najwyższej półki, śmiem twierdzić, iż Golding znalazł się mimo wszystko o poziom wyżej, między innymi dzięki fantastycznemu zakończeniu swej powieści (tak, przebijającemu nawet to z Myszy i ludzi). Nie chcę przesadzić pisząc na gorąco, jednak ostatnie 20-25 stron Władcy much włącznie z ostatnimi (dosłownie) zdaniami to wbijający w fotel FENOMEN! Dlaczego to podkreślam? Ponieważ o tym się nie mówi, nie prowadzi się rankingów literackich zakończeń. Ja również nie prowadzę, jednak – jeśli nie czytaliście jeszcze omawianej pozycji – wierzcie mi na słowo, mamy tu do czynienia z czymś na poziomie nieosiągalnym dla zdecydowanej większości pisarzy.

Kończę więc i ja (rzecz jasna nie tak błyskotliwie jak sir Golding) dorzucając kolejne powody, które czynią tę historię wielką. Mianowicie jest Lord of the Flies książką, która z jednej strony aż prosi się o to, by zostać lekturą szkolną (być może już jest, nie mam pojęcia), a jednocześnie ciężko będzie docenić wszystkie jej walory osobom w wieku szkolnym, bo choć książka to o dzieciach, skierowana jest zdecydowanie do odbiorcy dorosłego. Ponadto omawiany tytuł to pozycja idealna dla każdego – bardziej wyrafinowani czytelnicy (nie żebym za takiego się miał, tak tylko strzelam) doszukają się w niej smaczków, które przerażą i porażą swą aktualnością i szczerością, natomiast – i tu również jedynie zgaduję – Ci, którym Władca much wpadłby do rąk zupełnym przypadkiem, prawdopodobnie i tak zakochają się w tym jakże doskonale znanym nam z autopsji świecie utraconego raju.

Nawet, gdy zamykał oczy, widział wciąż przed sobą świński łeb na patyku. Na wpół przymknięte oczy świni przyćmiewał bezgraniczny cynizm dorosłości. Oczy te zapewniały Simona, że wszystko jest złe.


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *