TAKIE TAM

Ten o ślubie Mojej Kochanej Pyzuni…

Nie bez powodu blisko trzy lata temu pojawiła się w jednym z pierwszych wpisów na tym blogu (a już na pewno pierwszym z zakładki FILM). Był 10. grudnia 2016, mniej więcej tydzień przed oficjalnym startem Pisane po pijaku. Pamiętam wszystko z dokładnością jakby wydarzyło się dosłownie wczoraj, był to bowiem czas gorączkowego wyszukiwania prezentów dla najbliższych. Miałem już coś dla rodziców i siostry, jednak dla niej – mej ukochanej, absolutnie nic. Pamiętam też jak zręcznie wybrnąłem z prezentowego problemu. Zadedykowałem jej wpis na blogu, była wniebowzięta. Ona z kolei obdarowała mnie nowiutkim Porsche i wysadzanym diamentami Rolexem. Dla równowagi dołożyłem więc do jej świątecznej paczki dmuchanego, różowego flaminga. Tak o, żeby miała czym popływać podczas zaplanowanych wspólnie wakacji na gorących plażach Malibu. Ucieszyła się niemal równie mocno jak z dedykowanego tekstu! Oboje – dwa głuptasy takie jak my – nie mogliśmy jeszcze wtedy przypuszczać jak wielkim hitem już wkrótce okażą się pływające różowe flamingi! Być może to my zapoczątkowaliśmy tę modę? Nie wiem, to oceni już historia. Pamiętam wszystko, bowiem takich chwil – gdy sprawiasz bliskiej Ci osobie radość – zapomnieć po prostu się nie da. Ja i J., pomimo wiejącego wciąż w oczy wiatru, stanowiliśmy jedność. Z ognia pięknych chwil pozostał już jednak jedynie popiół, a ja dzielę się ze światem historią, którą ktoś musi wreszcie opowiedzieć. Dlaczego? Bo złamane serce domaga się ukojenia, gdy niczym walec rozjeżdża je news o tym, że Twoja była druga połówka – JENNIFER LAWRENCE, WYCHODZI ZA MĄŻ!

To moja mina, gdy dociera do mnie o czym czytam w artykule. Szok i niedowierzanie. „Ale jak to?” – pytam sam siebie na myśl o zaplanowanym na DZIŚ ślubie Mojej Kochanej Pyzuni z jakimś tam najbardziej wpływowym marszandem (dla ciekawskich – to taka osoba „zarządzająca” galerią sztuki) w Nowym Jorku. Pfffffffffffff. Marszandem, no litości. I, że niby co? Że nagle lepszy ode mnie? Bo otwiera wystawy obrazów? Ja ludziom otwieram okno na świat montując w ich przyjaznych, ciepłych domostwach internet i telewizję! Spróbuj handlować z tym panie marszandzie od siedmiu boleści! Jeszcze na dodatek gościowi na imię Cooke. Cooke. Spróbujcie to wymówić. Kuk. Serio. Miłość mego życia wychodzi za faceta imieniem Kuk. Sam bym lepszej beki nie wymyślił! Kuk marszand. Gdyby dziewczynka z GIFa powyżej usłyszała tę historię to by chyba zamknęła oczy. I wcale się jej nie dziwię.

Dobra, zresztą nie będę psioczył na kolesia. Może rzeczywiście ma coś w sobie ten cały Kuk. Pamięta o rocznicach, przynosi kwiaty bez okazji, mówi jej każdego poranka jak jest piękna i ile radości wnosi do jego życia. Jenny lubi takie gadki, bo tak się akurat składa, że – i tu zdradzę mały sekret, choć nie posadźcie mnie proszę o plotkarstwo – ogólnie taki z niej trochę łasuch na komplementy. Po prostu to lubi. No, ale w sumie żadna to wada – chęć bycia docenianym. Zwykła, ludzka rzecz, więc też kreśliłem przed J piękne (i co ważne, SZCZERE) słowa. Nowojorskiemu zdobywcy dam więc spokój, za to opowiem Wam, co mnie zawsze bawiło.

Pamiętam swoje szczere zaskoczenie tym, kiedy znajomi opowiadali jaka to „gwiazda show biznesu” im się podoba, z kim by się nie przespali i takie tam. Nawet jakoś to chyba nazywali. „Lista sex celebrytów” czy jakoś tak. Uśmiechałem się wtedy pod nosem na myśl o ich fantazjach oraz o tym, że kiedy opowiadałem im o Jenny oni również myśleli, że to zgrywa na poziomie ”ha-ha, Ty to masz wyobraźnie. Że niby jesteś z Jennifer Lawrence? Dobre!”. Nie wierzyli. Podejrzewam zresztą, że przynajmniej część z Was – czytających ten wpis – również nie wierzy. Myślicie: „Ooo, ale sobie koleś ułożył Po Pijaku historyjkę! Ma wyobraźnie, nie ma co!”. Tyle tylko, że to wszystko najprawdziwsza prawda.

Uciekanie przed paparazzi, wcinanie na spółę „lodów włoskich” w samym centrum Mediolanu, kąpiele w prywatnych willach Beverly Hills, wspólne spoglądanie w płomienie rozpalonego w górskiej chatce, gdzieś w Alpach kominka, czy wreszcie wyścigi w jak najszybszym pochłonięciu trzech hot-dogów z Żabki. Łezka kręci się w oku, bo zawsze pozwalałem jej wygrywać. Tak uroczo się wtedy uśmiechała upaćkana skapującą z brody musztardą. Nic tylko całować ten pyzaty pyszczek. O, właśnie! Byłbym zapomniał. Może rzuciło Wam się wcześniej w oczy, że nazwałem Jenny „Moją Kochaną Pyzunią”. To bynajmniej nie spoufalanie się, taką miała „naszą ksywkę”. Sami je sobie wzajemnie nadaliśmy. Ja byłem „Pyskaty Misiulek”. Tak jej się jakoś wymyśliło, nigdy nie wnikałem dlaczego, ale fakt, że gdzieś tam łaskotał moją męską próżność ten „Misiulek” z ust Jennifer Lawrence. Dla Was – zwykłych śmiertelników – gwiazdy Hollywood, zdobywczyni Oscara, ikony; dla mnie – Mojej Kochanej Pyzuni.*

* Wiem, że w przeciwieństwie do mnie nie mogliście nigdy dotknąć, czy nawet zobaczyć z bliska jej twarzy, ale sprawdźcie sobie choćby w grafice Google. Zdjęcia nie kłamią, Jenn to rzeczywiście typ dziewczyny z sąsiedztwa. Uśmiechniętej, żartobliwej, takie która chce trzymać sztamę z chłopakami, a jednocześnie wie, że jest sexy. No i te jej urocze pucułowate policzki! Sami powiedzcie, czy nie macie ochoty chwycić za nie i potrząsnąć wołając: „Ti-ti-ti, Pyzunio”. Ja miałem ochotę. Robiłem to. I tak już zostało – Moja Kochana Pyzunia.

Problemy zaczęły się po około trzech latach skrywanego skrzętnie przed medialnymi hienami związku. Nie chcieliśmy się z tym afiszować, w końcu nie jesteśmy jakimiś, kurwa, Kardashianami, czy inną Seleną Gomez co to na prawo i lewo kłapie jęzorem na jakich to ona nie była odwykach. No wielkie mi halo. Wow, naprawdę wow, Selena, może lepiej idź czegoś nie pośpiewaj. A wracając do tematu – zaczęło się robić dziwnie. Najpierw pretensje, że nie odbieram telefonów kiedy ona dzwoni, bo akurat ma przerwę pomiędzy kolejnymi ujęciami nowego filmu Scorsese. Fajnie, tylko, że przecież nie zawsze mogę odebrać kiedy jestem w pracy, dziewczyno – próbowałem logicznie wytłumaczyć. Niestety takie jest życie, że aby ktoś mógł się wylegiwać na wzgórzach Hollywood, ktoś inny musi zakładać internet i naprawiać telewizję. Samo się nie zrobi, tak już skonstruowany jest ten świat – kontynuowałem. Zresztą ciągłe podróże na linii Toruń-Warszawa-Nowy Jork, Toruń-Warszawa-Los Angeles, czy Toruń-Radom-Bali to coś co każdego mogłoby wykończyć. No, chyba, że jesteś stewardessą. Albo pilotem. To nie było moje życie. Tymczasem ona… była niczym Mur Berliński. Odporna na moje racjonalne argumenty, ściana nie do ruszenia. Nawet, tak sobie teraz myślę, całkiem zgrabnie (i przypadkowo, nie będę ukrywał) wyszło mi to porównanie do Muru Berlińskiego, bo tak jak i on tak i nasza budowana wspólnymi siłami piramida miłości legła w końcu w gruzach.

– No wybacz, że nie każdy może być gwiazdą kina! Jenny, ja mam też inne zobowiązania, nie mogę w kółko podróżować po świecie upijając się luksusowym szampanem i wciągając najlepszej jakości koks! – mówiłem.
– Ty mnie już nie kochasz! Nigdy nie kochałeś! Byłam dla Ciebie jedynie zabawką! – krzyczała głośno szlochając a ja osłupiały i bezradny stałem tam przed nią i nie wiedziałem co zrobić. Przecież to nie moja wina, że na jutro mam umówionych sporo zleceń! I tak właśnie wyglądały nasze rozmowy mniej więcej rok temu. Nie potrafiliśmy się ze sobą skomunikować, dlatego też postanowiłem odejść, czego nie przyjęła najlepiej. Wyzwiska, groźby, głuche telefony w środku nocy, czy smsy z bramki internetowej podpisane „TKP” (celowo, bym tylko ja wiedział, że mowa o Twojej Kochanej Pyzuni), stały się moją codziennością. Zbawczy okazał się dopiero sądowy zakaz zbliżenia wręczony jej decyzją prokuratora generalnego stanu Kalifornia. Ten właśnie zakaz tchnął w naszą relacje drugie życie.

Dziś, kilka miesięcy rozmów i przemyśleń później, jesteśmy przyjaciółmi. Tylko, czy może aż? Sam nie wiem. Zdarza mi się z nostalgią wspominać czasy, gdy spontaniczna jak zawsze J. wołała do mnie znad basenu usytuowanego na szczycie najwyższego budynku w Bangkoku: „Ale tu nudno, może pojedziemy tam do Ciebie? Do tych Kamionek pod Toruniem. Tak tam designersko brudno! Tylu zwyczajnych ludzi!”. Do dziś trzymam w szufladzie biurka scyzoryk, którym wyryliśmy na jednym z drzew nowojorskiego Manhattanu „J.L.+P.K.=W.N.M.”. Dlaczego? Bo tak naprawdę, piszę ten list do Ciebie, Jennifer. Wiem, że kiedyś tu zajrzysz, lecz wówczas będzie już za późno. Przeczytasz te słowa już po sakramentalnym „TAK” ślubowanym Kukowi. Dlatego, gdy przestudiujesz już tekst wzrokiem, niczym ta dziewczynka widoczna na górze wpisu, proszę Cię, przez wzgląd na nasz wspólnie spędzony czas, BŁAGAM… nie pozwól, by on nazywał Cię „Swoją Kochaną Pyzunią”.

Twój Pyskaty Misiulek.


Na zakończenie tradycyjna piosenka stanowiąca podkład podczas pisania tekstu. Jako ciekawostkę dodam, że wśród wykonawców utworu znajduje się… laureat Pulitzera. Poważnie.

A$AP ROCKY - F**kin' Problems ft. Drake, 2 Chainz, Kendrick Lamar

2 komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *