FILM,  RECENZJE

Ten o złoczyńcy jak Ty i ja, czyli “Joker” [recenzja]

Raz na jakiś czas światowa kinematografia serwuje nam obraz wybitny, kompletny lub nietuzinkowy. Piszę „lub” ponieważ połączenie wszystkich trzech wyżej wymienionych cech w jednym tytule to rzecz rzadziej spotykana niż różowe jednorożce drepczące pod katowickim Spodkiem, czy garnek złota na końcu tęczy. Niedawno zachwycałem się FENOMENALNYM, koreańskim Parasite i nie było żadnego powodu sądzić, by jakiekolwiek inne dzieło wielkiego ekranu chociażby zbliżyło się poziomem do filmu Joon-ho Bonga. Na pewno nie należało się tego spodziewać po tytule z wielkiej Fabryki Snów, skoro żyjemy w czasach kiedy absurdalne (najdelikatniej mówiąc) decyzje Akademii zmatowiły dawny blask Oscarów, a w szczerość i chęci stworzenia w Hollywood oryginalnego, ponadczasowego dzieła, nie wierzył już chyba nikt. Może więc pora by uderzyć w dobrze wszystkim znane tony, jednak z zupełnie innej strony? Taka właśnie myśl zaświtała prawdopodobnie w głowie znanego z trylogii Kac Vegas, Todda Philipsa. Postanowił on wziąć na tapet historię najpopularniejszego fikcyjnego złoczyńcy wszech czasów, w roli tej obsadzić jednego z najwybitniejszych (i niesłusznie niedocenianych) współczesnych aktorów i zapewnić, że ma nam – widzom – do zaprezentowania coś wyjątkowego, unikalnego i na wskroś poważnego. Tyle tylko, że mówimy tu o twórcy komedyjek oglądanych wraz z rodziną przy niedzielnym obiedzie oraz postaci kojarzonej mimo wszystko z humorem, uśmiechem i żartem, dlatego też z dystansem należało podchodzić do szumnych zapowiedzi reżysera na temat głębokiego studium psychologicznego jednostki przygniecionej ciężarem pędzącego świata. Tymczasem… okazało się, że po raz pierwszy od dawien dawna Hollywood dotrzymało słowa, a my otrzymaliśmy jeden z najwybitniejszych filmów w historii.

Arthura Flecka (genialny Joaquin Phoenix, do którego jeszcze przejdziemy) poznajemy jako faceta w średnim wieku, na życiowym zakręcie. Jak pokazują retrospekcje, chwilę wcześniej opuścił szpital psychiatryczny, a na ten moment zamieszkuje wraz z przykutą do łóżka matką (w tej roli znana chociażby z Sześciu stóp pod ziemią, czy American Horror Story, Frances Conroy) w obskórnym, małym mieszkanku. Na życie próbuje zarobić jako klaun do wynajęcia, a największym marzeniem Arthura jest występ w telewizyjnym talk-show uwielbianego przez tłumy Murraya Franklina (tu powstający z aktorskich kolan Robert De Niro). Wpojoną przez kochaną mamę misją Arthura jest niesienie ludziom uśmiechu oraz sprawianie by Ci stali się lepszymi wersjami samych siebie. Niestety, powiedzenie o życiu, które nie jest usłane różami, sprawdza się w odniesieniu do naszego bohatera bardziej niż cokolwiek innego. Wszyscy (poza matką), nawet zupełnie obce osoby nie odwzajemniają jego uśmiechu, nie śmieją się z nim, a z niego.

Durne dzieciaki drwią, a następnie biją go do nieprzytomności, „koledzy” z pracy oraz przełożeni uważają za bezmyślnego dziwaka, a on nadal marzy. Marzy o tym by stanąć na scenie u boku swego telewizyjnego idola i rozsiewać wokół śmiech. W przypadku Arthura śmiech odgrywa zresztą niezwykle istotną rolę stanowiąc jednocześnie powód takiego a nie innego odbierania jego osoby przez otoczenie. Nasz bohater cierpi bowiem na nietypowe schorzenie neurologiczne – na każdą stresującą życiowo sytuację (a dodajmy, że jest ich całkiem sporo) reaguje szaleńczym, obłąkańczym wręcz śmiechem, co jak łatwo się domyślić, nie spotyka się z ogólnym zrozumieniem, czy akceptacją. Do tego dochodzą jeszcze cotygodniowe spotkania z urzędniczką opieki społecznej, która znudzonym głosem wypytuje Flecka o postępy na drodze społecznej asymilacji (Pani nawet nie słucha, prawda? Co tydzień zadaje pani te same pytania: „Co w pracy?”, „Czy nachodzą Cie jakieś negatywne myśli?”. Żadne inne mnie nie nachodzą. – wyrzuca z siebie w jednej ze scen bohater grany przez Phoenixa). Twórcy filmu od samego początku wyraźnie dają nam znać, że psychice Arthura daleko do stabilności, że stąpa on po kruchym lodzie obłędu. Dlatego też, kiedy jeden z „kolegów” obdarowuje niedoszłego komika rewolwerem, wiadomo już, że tylko kwestią czasu pozostaje eksplozja całego tego szaleństwa.

Tyle w kwestii streszczania fabuły, pora na zachwyty. Co więc stanowi powód, dla którego najnowszy film o superzłoczyńcy z Gotham City najprawdopodobniej doczeka się statusu dzieła kultowego? Szybciej byłoby wypisać wady, gdyż.. takowe nie istnieją, z kolei tym wyssanym z palca przyjrzę się za chwilę. Perłą jest tutaj oczywiście kreacja pomijanego wielokrotnie podczas branżowych imprez Joaquina Phoenixa. Aktor, który swą klasą przekonuje fanów kina od lat (fantastyczne role chociażby w Gladiatorze, Spacerze po linie, Drodze przez piekło itd. itd.) przechodzi tutaj samego siebie i to w sposób, którego nie jesteście sobie w stanie wyobrazić, dopóki tego nie zobaczycie. Mimika, gesty, śmiech i pełna paleta emocji jaką operuje Portorykańczyk (tak, facet naprawdę urodził się w Portoryko) powalają i choć jest to jedynie moje prywatne zdanie – właśnie takiego Jokera oczekiwałem od zawsze, tak wyobrażałem sobie tę postać! Trudno to nawet opisać. Oczywiście tak przed premierą filmu jak i po niej pojawiają się pytania i porównania do poprzedników wcielających się w tę najpopularniejszą „złą” postać popkultury, w końcu mowa o kreacjach uznawanych za wybitne, jak w przypadku Jacka Nicholsona (Batman, 1989), czy nieodżałowanego Heatha Ledgera z Nolanowskiego Mrocznego rycerza (2008). I tu ciekawa sprawa, bo okazuje się, że lada moment, w każdym szanującym się rankingu najlepszych ról męskich w historii kina znajdą się dwaj aktorzy odgrywający tę samą postać! I choć w żadnym wypadku nie mam zamiaru niczego ujmować świetnemu ś.p. Ledgerowi, śmiem twierdzić, że to co zaserwował nam jego następca przebija gwiazdę Tajemnicy Brokeback Mountain o klasę. Kreacja Joaquina Phoenixa stanowi nie dość, że rolę życia (tak jak i dla Todda Philipsa ten film pozostanie szczytem, na który prawdopodobnie nigdy się już nie wdrapie) to trzeba sobie jasno powiedzieć, iż jest to zarazem kreacja ponadczasowa, która jeszcze wiele, wieeeele lat po publikacji niniejszego tekstu przedstawiana będzie adeptom aktorskiego rzemiosła za wzór.

Teraz mały twist i pochylenie się nad „wadami” których próbują przyczepić się malkontenci. Problem (a raczej szczęście) w tym, że owe „wady” to tak naprawdę największe (poza oczywiście samym Phoenixem) zalety omawianego obrazu. Co więc jest „nie tak”? Ponoć to „film wydmuszka, próbujący udawać coś więcej niż w rzeczywistości jest”, ponoć „za mało tutaj Jokera w Jokerze”. Heh. Nie pozostaje mi nic innego jak uśmiechnąć się pod nosem czytając tego typu zarzuty i przyznać, że są one o wiele bardziej zabawne niż żarty biednego Arthura. Niniejszym film bynajmniej nie jest wydmuszką. Czy przekazuje wartości i prawdy doskonale znane od stuleci? TAK! Jednak w żadnym wypadku nie stanowi to mankamentu, bowiem właśnie tym charakteryzują się wszystkie produkcje uważane powszechnie za wybitne/ klasyczne/ legendarne (niepotrzebne proszę skreślić). Skazani na Shawshank, Nietykalni, Zielona mila, Forrest Gump, Ojciec chrzestny… wymieniać dalej? Co więcej, to właśnie Joker wyróżnia się na tle wymienionych niezwykłą aktualnością, bo choć akcja filmu rozgrywa się w latach osiemdziesiątych (genialnie oddany duch epoki), przekaz w zdumiewający sposób wpasowuje się w czasy obecne. Wykluczenie społeczne? Presja ogółu na bycie takim a takim? Popadanie w depresje? Wszystko to dzieję się na naszych oczach każdego dnia i nie ma co ukrywać, że stan ten będzie się jedynie pogłębiał.

Z kolei wytykanie obrazowi, że za mało w nim tego, co powszechnie kojarzy nam się z tytułową postacią to absurd tak wielki, że nie wiem nawet z której strony się zabrać, żeby przeżuć tę spleśniałą bzdurkę. Spróbuję spokojnie wymieniając dwa fakty – pierwszy, czyli to, że w filmie Philipsa jesteśmy świadkami narodzin „tego złego”, nie otrzymujemy gotowego już produktu jak w przypadku chociażby Ledgera w Mrocznym rycerzu. Drugi fakt, a dla mnie osobiście kolejny flagowy atut Jokera – WRESZCIE w produkcji powiązanej z fikcyjnym światem superbohaterów otrzymujemy prawdziwego człowieka z krwi i kości! Joker nie jest filmem z gatunku superheroes, nie oglądajcie go z nastawieniem jak na kolejną część przygód Batmana, czy Spider-Mana. To zupełnie inna liga, to – aż trudno uwierzyć – studium ludzkiej psychiki i to w jej najciemniejszych obszarach, dokładnie tak jak zapowiadano jeszcze przed premierą obrazu! Stworzony przez duet Philips-Phoenix Joker to „złoczyńca” taki jak Ty i ja. To człowiek, który każdego dnia zmaga się z niesprawiedliwością systemu, jest głosem uciśnionych przez wielkie korporacje i bogatych tego świata! Zabieg przedstawienia najbardziej rozpoznawalnej „złej” postaci ever jako zwyczajnego człowieka z problemami to nie wada, a największa z zalet. Tytułowy Joker krwawi jak my, czuje jak my, cierpi jak my i śmieje się jak my. Tyle, że nikt nie śmieje się wraz z nim, bo nie ma się tu wcale z czego śmiać.

Czas by wszystko to podsumować, jednak właściwie nie ma już nic do dodania (choć tak naprawdę o tym filmie mógłbym pisać godzinami, jednak nie chce Was zanudzić). Joker to tytuł, który broni się sam; to tytuł którego wielkość dostrzega się po kilku godzinach od seansu, a świadomość tej wielkości zostanie w nas na lata. Mógłbym tak wymieniać kolejne Och i Achy, mógłbym jeszcze stronę poświęcić na analizę niezwykłej roli pana Phoenixa, mógłbym pisać o niemal namacalnych nawiązaniach do twórczości Martina Scorsese. Mógłbym… tylko po co? Szkoda tak naprawdę słów kiedy obraz z multipleksu pozostawia nas ze szczękami opadniętymi na podłogę oraz poczuciem obcowania z czymś wielkim. Jednocześnie nowy Joker zaszczepia w nas poczucie dyskomfortu, bo jeśli choć chwilę zastanowić się nad tym co na ekranie, łatwo dojść do wniosku, że takich Jokerów mijamy codziennie na ulicy, w drodze do domu, szkoły, czy pracy. Spotykamy ich w księgarniach, na dziale mięsnym osiedlowego spożywczaka, w kolejce pod bankomatem, w poczekalni u lekarza. A jeśli dobrze się przyjrzymy to okaże się, że spotykamy go codziennie w jednym jeszcze miejscu i sytuacji – przed lustrem, bo ten „złoczyńca” to człowiek jak Ty i ja.

OCENA: 10/10


  • Fot.: Warner Bros. Pictures

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *