Ten o miłości, w którą nikt nie wierzy…
Opierając się plecami o budynek Urzędu Miasta, rzuciła dogasającego Marlboro na chodnik, przydeptując żarzący się koniec czubkiem znoszonych już, niegdyś czarnych szpilek. Niegdyś, ponieważ obecnie, mocno już sfatygowane, barwą zdecydowanie bardziej przypominały ten sprany t-shirt, pamiątkę z Woodstocku 2003, który dziś nadawał się już jedynie do spania lub na szmatę do podłogi. Póki co, wciąż uwielbiała w nim śnić. Muszę je wyrzucić – pomyślała nieco zawiedziona na widok własnych butów. I wtem – POWIADOMIENIE. Jedno. Drugie. Trzecie. – Pali się, czy ktoś umarł? – mruknęła pod nosem spoglądając w ekran wyciągniętego z kieszeni Samsunga. Chłopcy z Tindera szukają weekendowej zabawy. Szkoda tylko, że jacyś tacy niewyraźni – oceniła bez mrugnięcia…
Ten o różowych landrynkach uwielbienia, czyli “Parasite” [recenzja]
Czasami napisanie recenzji nie jest wcale prostą sprawą. Oczywiście, zdarzają się dzieła mniej lub bardziej udane, o których pisze się łatwo, lekko i przyjemnie; zwłaszcza zgnojenie (najdelikatniej mówiąc) konkretnej powieści, filmu, czy serialu. Wbijanie szpil to przysłowiowa kaszka z mleczkiem. Trudniej robi się natomiast, gdy trzeba skrobnąć kilka słów o obrazie, który wbił piszącego w fotel. Próbowałem tak z książkami, czego nieudolne próby znajdziecie TUTAJ lub TUTAJ. Nigdy jednak nie miałem okazji zmierzyć się z arcydziełem kinematografii, chociażby z tego powodu, że trzy film, które uważałem dotychczas za ulubione, czyli Życie jest piękne (reż. Roberto Benigni, 1997), Kill Bill vol. 1 (Quentin Tarantino, 2003) oraz Dogville (Lars von Trier, 2003)…