FILM,  RECENZJE

Ten o historii pisanej na nowo, czyli “Pewnego razu w… Hollywood” [recenzja]

Quentin Tarantino to człowiek, którego nazwisko znają chyba wszyscy, bez względu na to, czy jego twórczość uważa się za zbiór arcydzieł, czy też gniotów. Z recenzenckiego obowiązku (zawsze chciałem to napisać 😉 ) wypada jednak, tytułem wstępu, nabazgrać kilka słów o ikonie współczesnego kina. Urodzony pięćdziesiąt sześć lat temu w Knoxville, w stanie Tennessee, Amerykanin to autor (lub współautor, patrz: Urodzeni mordercy) obrazów, które w oczach wielu przeszły już do historii kinematografii zyskując status kultowych. Za swe dzieła obsypany deszczem branżowych nagród, w tym dwoma Oscarami (za scenariusze do Pulp Fiction oraz Django), również dwoma Złoty Globami, Złotą Palmą za Najlepszy film (Pulp Fiction) na Festiwalu Filmowym w Cannes (rok 1994) oraz… I można by tak jeszcze długo wymieniać. Tylko po co? Nie ma to większego sensu, ponieważ ze względu na bardzo specyficzną wrażliwość i stylistykę, filmy Tarantino albo się kocha, albo nienawidzi, dlatego też ani najnowszy – dziewiąty – tytuł w dorobku reżysera, ani niniejsza recenzja ów dziewiątego tytułu, nie sprawią, iż ktoś nagle zakocha się w twórczości faceta, który ładnych kilkadziesiąt lat temu, pracując w wypożyczalni kaset video, wymarzył sobie swoje własne Hollywood. Jak wymarzył, tak zrobił i bez żadnych specjalistycznych szkół zapukał pewnego dnia do bram Fabryki Snów, zmieniając ją nie do poznania. Co jednak ciekawe, na dzieło stricte odnoszące się do ukochanego przez Tarantino kina musieliśmy czekać aż do teraz, do 2019 roku! Once upon a time in… Hollywood jak wskazuje sam tytuł, przenosi nas do tak zwanych Złotych Lat, do czasów Dzieci kwiatów, Wojny w Wietnamie oraz najbardziej makabrycznego „incydentu” w całej historii kolorowego świata pięknych i bogatych – morderstwa Sharon Tate, żony niejakiego Romana Polańskiego, przez sektę Charlesa Mansona. Jak z tak poważną historią poradził sobie uwielbiany reżyser? O tym w poniższym tekście.

Jedna z pierwszych scen Pewnego razu w… Hollywood, już na samym początku filmu pokazuje nam z czym będziemy tu mieli do czynienia, a mianowicie z oddaniem hołdu latom przez wielu uważanym za najlepsze w dziejach Fabryki Snów oraz kontrze w postaci tego co nowe i jeszcze nie do końca poznane. Owa scena (jak i w zasadzie cały obraz) dzieli film na dwa wątki – to co „stare” symbolizują przebrzmiała już gwiazda Ricka Daltona (w tej roli Leonardo DiCaprio) – popularnego niegdyś westernowego „czarnego charakteru” który nie potrafi odnaleźć się w „nowym” Hollywood oraz jego dublera-kaskadera Cliffa Bootha (oscarowy Brad Pitt!! ale o tym za chwilę); nowym jest z kolei jeden z najpopularniejszych ówczesnych reżyserów Roman Polański (Rafał Zawierucha) wraz ze swą przepiękną małżonką, a zarazem wschodzącą gwiazdą kina – Sharon Tate (fantastyczna Margot Robbie, która już teraz mogłaby zacząć ćwiczyć oscarową przemowę, gdyby nie fakt, że nieco zbyt mało jej na ekranie w porównaniu z chociażby DiCaprio, czy Pittem). No i na dobrą sprawę to byłoby tyle na temat fabuły – dwóch starzejących się aktorów, próbujących wzniecić dawny żar sławy „kontra” młodzi i niepokorni (ważna ciekawostka: obie „pary” mieszkają w sąsiadujących ze sobą domach), gdzieś w tle natomiast wzmacniająca swe szeregi „Rodzina” Mansona, kolorowe ubrania, jointy, sex and rock & roll.

I to wszystko? – mógłby zapytać ktoś wahający się nadal, czy wydać pieniądze na kinowy seans. – To jest fabuła trwającego blisko trzy godziny filmu? W dużym skrócie, odpowiedź brzmi: TAK, choć jak to w przypadku dzieł Amerykanina bywa, nie zawiłą fabułą, a delikatnymi, pysznymi kąskami w postaci dialogów, ścieżki dźwiękowej, fantastycznych zdjęć, czy fenomenalnej gry aktorskiej, kusi nas Tarantino. Dlatego też wszyscy fani reżysera uwielbiający wspomniane smaczki mogą odetchnąć z ulgą, bowiem w Once upon a time in… Hollywood otrzymujemy wszystko to, do czego zostaliśmy przez twórcę Wściekłych psów przyzwyczajeni. Obawy, które wiązały się z produkcją filmu dotyczyły przede wszystkim prawdziwej historii, której opowiedzenia podjął się Q. Nie brakowało głosów (m.in. obecnej żony Romana Polańskiego) jakoby reżyser żerował w ten sposób na osobistej tragedii jednego z kolegów po fachu. I choć nie będę tu streszczał filmu, nadmienię jedynie, iż znając twórczość Tarantino trzeba by chyba upaść na głowę spodziewając się, że ten zachowa się niczym słoń w składzie porcelany względem makabrycznych wydarzeń, które wstrząsnęły tak Ameryką jak i całym światem (proces morderców Sharon Tate był pierwszą tak szeroko omawianą sprawą medialną dotyczącą zabójstwa tak popularnej osoby). No, ale mimo wszystko, nadal istniały obawy o to jak Amerykanin poradzi sobie na bądź co bądź obcym dla niego polu, czyli opowiedzeniem historii, która odgórnie osadzona jest w konkretnych czasach opisując wydarzenia, które wydarzyły się naprawdę.

Jeśli mowa o oddaniu klimatu tej konkretnej epoki to nie ma chyba w całym Hollywood faceta, który nadawałby się do tego lepiej aniżeli wychowany na VHS-ach chłopak z Knoxville w stanie Tennessee. W każdym z poprzednich dzieł Tarantino udowadniał, że kinem oddycha, kino płynie w jego żyłach, kino kocha miłością bezwarunkową i bezgraniczną, dlatego aż dziw bierze, że na film pokroju właśnie omawianego musieliśmy czekać tak wiele lat! I choć niejeden widz uzna Pewnego razu w… Hollywood za nic ponad śliczną laurkę (kapitalne zdjęcia Roberta Richardsona!) złożoną minionym czasom, trzeba sobie jasno powiedzieć, że mamy tu do czynienia z czymś znacznie większym. Tym co jako pierwsze (poza wspomnianymi walorami wizualnymi) rzuca się w oczy podczas seansu są poczucie humoru oraz lekkość opowiadanej historii. Do humoru wrócę jeszcze podczas omawiania WYBITNYCH kreacji aktorskich, póki co skupię się na owej „lekkości”. W czym się ona przejawia? Przede wszystkim w tym, iż obrazowany okres nie należał do najszczęśliwszych w dziejach Stanów Zjednoczonych (przede wszystkim krytykowana przez cały naród, zakończona klęską i kompromitacją USA, Wojna w Wietnamie) a jednak przygnębienie i frustracja nie atakują nas z ekranu wprost. Nastroje społeczeństwa przedstawiane są wielokrotnie poprzez piosenki w tle, poprzez napisy na ścianach, czy też sugerowane subtelnie między wierszami. I za to wielki plus oraz ukłon w stronę reżysera, któremu w sposób nienachalny udało się oddać ducha ukochanych czasów, nie epatując ogólnonarodowym smutkiem, jednocześnie nie próbując udawać, że takowy nie miał w ogóle miejsca.

No dobrze, czas więc chyba przejść do crème de la crème Once upon a time in… Hollywood, czyli fantastycznego aktorstwa. W zasadzie każdego członka obsady można by wychwalać pod niebiosa, ja jednak pozwolę sobie skupić się na czołowych bohaterach, rozpoczynając od pani z kadru powyżej, czyli NIESAMOWICIE UROCZEJ (!!!) Margot Robbie, wcielającej się w śp. Sharon Tate. Robiąca powoli oszałamiającą karierę Australijka, jak wspomniałem wcześniej, mogłaby już zacząć szukać oscarowej kiecki pod kątem „Ciekawe czy w tej będę jutro fajnie wyglądała na pierwszych stronach gazet ze statuetką w ręku?” gdyby nie fakt, że chyba nieco zbyt mało mamy utalentowanej blondynki na ekranie. Faktem jest też jednak, że pani Robbie kradnie każdą scenę, w której się pojawia, prawdziwy popis dając we fragmencie, w którym ogląda samą siebie (Sharon Tate) podczas seansu The Wrecking Crew z Deanem Martinem. Scena ta jest zresztą niezwykle istotna dla samej postaci jak i wymowy całego filmu, jednak to chyba nie czas ani miejsce, aby o tym mówić. Tak czy inaczej Margot Robbie ponownie (wcześniejsze zachwyty nad talentem aktorki TUTAJ) należy się burza oklasków za kolejną świetną kreację! Na tę chwilę nie ma już chyba w Hollywood drzwi, których jej nazwisko nie byłoby w stanie otworzyć. Z ról kobiecych warto jeszcze odnotować występy młodziutkiej Julii Butters w roli Trudi – dziewczynki partnerującej przez pewien czas bohaterowi granemu przez Leonardo DiCaprio oraz Margaret Qualley, wcielającą się w uwodzicielską, a zarazem zabawną Pussycat należącą do sekty Mansona.

Jak to zazwyczaj (niestety lub „stety”) bywa, męska część obsady jest zdecydowanie szersza. Epizodyczne role odgrywają tu takie gwiazdy dużego ekranu jak chociażby Al Pacino, Kurt Russell, czy zmarły niedawno Luke Perry. Jednak jak wskazuje chociażby plakat promujący film, to inni panowie wiodą prym w najnowszym dziele Quentina Tarantino. Są nimi rzecz jasna Boski Leo, w roli aktora u schyłku kariery oraz Brad Pitt jako dubler aktora u schyłku kariery. Innymi słowy mamy tu dwóch czołowych aktorów Hollywood pod okiem jednego z najbardziej cenionych reżyserów na świecie. Czy to mogło nie wypalić? Nie mogło. Są fenomenalni! O dziwo nieco w cieniu pozostaje DiCaprio, choć i jemu nie można niczego ujmować, spisał się bowiem bardzo dobrze, momentami wręcz rewelacyjnie (świetna scena w busie). Show kradnie jednak Pitt, który albo naprawdę musi być spoko kolesiem, albo jest aż tak znakomitym aktorem! Niezależnie co jest tutaj prawdą, występem w OUaTiH aktor zdecydowanie zasłużył sobie na pierwszego w długiej już karierze indywidualnego Oscara! W zasadzie ciężko znaleźć w jego grze jakikolwiek słaby punkt, a poczuciem humoru, mimiką, gestami, dosłownie wszystkim co prezentuje na ekranie pokazuje siebie w nieco innym świetle niż to, do którego przywykliśmy. Luz, pewność siebie, odpowiedni dystans do odgrywanej postaci i wiele, wieeeele innych cech sprawia, że choćby dla samego Brada Pitta warto się wybrać do kina na Pewnego razu w… Hollywood.

No cóż, czas powoli zamykać tekst. Ponad dwie strony pisania i właściwie zero szczegółów. Dobrze to, czy źle? Nie mam pojęcia. Wiem jednak, że najnowsze dzieło Tarantino jest produkcją, która zdecydowanie powinna się liczyć w grudniowym wyścigu po Film Roku. Fani reżysera powinni z kolei wyjść z seansu bardziej niż zadowoleni, ponieważ otrzymają wszystko to, do czego przywykli (humor, kapitalne dialogi, przeciągnięte sceny (nie bez powodu nie ma w tekście akapitu na temat minusów, bo jedynym byłoby być może delikatne przeciągnięcie całego filmu), fantastyczne zdjęcia i GENIALNA ŚCIEŻKA DŹWIĘKOWA, o której Bóg jeden wie dlaczego zapomniałem wspomnieć powyżej, skoro – jak to zwykle u Quentina bywa – stanowi ona jeden z najmocniejszych punktów, dlatego POZWOLĘ SOBIE WRZUCIĆ kolejny fragment świetnego soundtracku do odsłuchania którego w całości, zachęcam z całych sił) oraz wiele więcej; więcej nowego, nieznanego wcześniej Tarantino, próbującego poprowadzić nas za rękę po ukochanych przez siebie czasach. Pozwólcie więc, że coś Wam poradzę: Chwyćcie tę dłoń chłopaka z Knoxville. Dłoń chłopaka z głową pełną marzeń, który jak nikt inny potrafi napisać historię na nowo.

OCENA: 9/10


  • Fot.: Sony Pictures

Jeden komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *