TAKIE TAM

Ten o Jogurtowym Posłańcu Śmierci…

Cała historia zaczęła się tak naprawdę baaaaaardzo dawno temu, w czasach przed Internetem, modą na elektryczne hulajnogi, czy popularnością zespołu Ich Troje. Dawno, czyli grubo ponad trzydzieści lat wstecz, w dniu moich urodzin. Mniej więcej w połowie czerwca pewnego roku przed Naszą Erą w toruńskim szpitalu na Bielanach na świat przyszedł ON, czyli ja. Niemal dwa kilo żywej WAGI, kości obleczone zwisającą skórą i jakieś -7 w skali Apgar. Takie ot, chudziutkie dziecko. Chudziutkie na tyle, że mieściło się w becik w poprzek i to ze sporym zapasem. Mijały kolejne wiosny, lata, jesienie oraz zimy; minęła moda na disco, punk, dzwony, kardridże do Pegasusa, czy przyduże marynarki, a chłopiec nie potrafił przybrać na wadze. Udało się po 34. latach, zeszłej zimy. Teraz wołają na mnie kulka, grubasek, Ti-ti-ti pultasku lub (najczęściej) Oooo, trochę się przybrało, co? Rzecz jasna nigdy nie daję się sprowokować tak niskich lotów zaczepkom, odpowiadając z wrodzą sobie gracją oraz kulturą: Tak, przybrało i co, kurwa, z tego? Przyznam szczerze, że te dodatkowe 20 kilogramów nie uwiera mnie jakoś specjalnie. Może trochę trudniej schylić się by zawiązać buty, nie zawsze też przecisnę się pomiędzy ciasto zaparkowanymi przed Galerią autami jak do tej pory, a w bluzie oznaczonej jako M nie będę wyglądał śmiesznie tylko wówczas, gdy przy produkcji dana firma pomyli oznakowanie z XL. I na dobrą sprawę mógłbym powiedzieć, że fajnie jest być grubym, tyle tylko, że fajnie jest do momentu kiedy cała ta sytuacja nie zagraża Twojemu życiu, a tak się składa, że akurat dziś uciąłem sobie krótką, nieplanowaną pogawędkę ze śmiercią.

Już wczoraj wyczułem zbliżający się gnój i to niemal dosłownie, bo choć nawozu nie było ani grama, coś zaczęło mnie kręcić w nosie, a i łzawiące oczy nie wróżyły niczego przyjemnego. „Cholerna alergia!” – pomyślałem, porzucając to durne rozwiązanie chwilę po tym, gdy zorientowałem się, że pod koniec września raczej nic nie powinno pylić. Odpowiedź była więc oczywista: To przeziębienie, dzięki któremu wstanę jutro ze spierzchniętymi ustami, zatkanymi zatokami, bólem głowy i Bóg wie czym jeszcze! I uwierzcie mi na słowo – nie jęczę przy tym jak „normalny” facet spisujący testament przy temperaturze ciała 36,7 stopnia. Nie, ja jestem twardy, dlatego, gdy dziś rano słowo ciałem się stało i do porannej toalety dreptałem targany wewnętrznymi drgawkami, uśmiech nie schodził z mych ust. Zimny pot na plecach? Proszę bardzo! Sahara na języku? Jak najbardziej! Powieki jakby sklejone Butaprenem? Oczywiście! Ale jak już wspomniałem – nie narzekam, bo taki już urok Złotej Polskiej Jesieni – wielobarwne liście ozdabiające chodniki szarych miast, łupinki kasztanów uroczo popękane niczym czaszka Oberyna Martella z Gry o tron, cudowny czas nostalgii i marzeń przy kubku gorącej herbaty. Żyć nie umierać! – mawiają. No chyba, że akurat tego dnia bliżej Ci do „umierać”.

Pomijając drgawki, ból każdej części ciała oraz brak chęci na cokolwiek, dzisiejsza środa mijała nawet znośnie. Do czasu. A będąc bardziej dokładnym – do czasu drugiego śniadania. Choć apetytu zero, z czego w duchu odrobinę się cieszyłem, licząc na to, że może uda się zrzucić nieco w pasie, natura grubaska zwyciężyła. W osiedlowym warzywniaku bez zastanowienia wypaliłem: Poproszę Danio (-Jaki smak? – A jest wanilia? – No jest – To wanilia*) i banana. Do teraz nie wiem po co był mi ten cholerny banan, którego – jak pokaże historia – nawet nie skosztowałem. Po ekskluzywnych zakupach przysiadłem kulturalnie przy firmowym stoliku chłonąc ciepło cytrynowego Liptona, jednocześnie zrywając „wieczko” Jogurtowego Posłańca Śmierci.

Zacząłem spokojnie, przestrzegając wszystkich zasad drugośniadaniowego savoir-vivre. Jedna łyżeczka ląduje w ustach, po niej kolejna i następna; każda malutka, by – jak radzą wszyscy lekarze świata – nie wpierdalać wszystkiego niczym przysłowiowa świnia przy korycie. Jestem już niemal na końcu Daniowej podróży, już słychać stukot łyżeczki obijającej się o dno opakowania i wtedy jak w najgorszym z koszmarów spływa na mnie fala mroku. Choć nie czuję smaku waniliowej rozkoszy rozpływającej się po podniebieniu, łapczywie pochłaniam ostatnią łyżeczkę Danio i… przestaję oddychać.

Waniliowy glut staje mi w gardle nie chcąc spłynąć, a ja przy braku miligrama śliny w ustach (dzięki przeziębieniu) nie mam czym go popchnąć. Rozpaczliwie próbuję nabrać powietrza nosem. Nic z tego, zapchany gównem niczym – nie przymierzając – puste łby białostockich kiboli. W mojej głowie coraz głośniej zaczyna wybrzmiewać syrena pod tytułem O KURWA, NIE MOGĘ ODDYCHAĆ! Wykonuję jakieś dziwne ruchy ustami, nosem, gardłem i rękoma jednocześnie, a przed oczyma przelatuje mi całe życie. Tak było, nie kłamię. Co ciekawe powinny to być jakieś ważne momenty, przecież za chwilę umrę. Co widzę? Siebie pedałującego na błękitnym Smyku z dwoma doczepionymi kółkami, wystrzeliwaną wraz z najlepszym kumplem petardę na pobliskim cmentarzu, babcie robiącą mi obciach roku, gdy chwytając mnie za poliki (przy chłopakach na osiedlowym boisku) woła: „Oj Ty-Ty, Biedroneczko”. Biedro-kurwa-neczko PRZY CHŁOPAKACH! Pieprzone piegi! To już lepiej utopić się w jogurcie! No i Roberto Baggio. Ostatnim z przewijających się obrazów jest Boski Roberto podczas serii rzutów karnych w rozgrywanym na terenie Stanów Zjednoczonych turnieju o Mistrzostwo Świata w piłce nożnej 1994. Włosi kontra Brazylijczycy. Jest remis, jednak po chwili Romario z Brazylii ładuje tuż pod poprzeczkę! Baggio nie chce być gorszy, prawdopodobnie myśli sobie: „A co, ja nie umiem pod poprzeczkę? Ja? Roberto Baggio?”. Strzela. Włosi przegrywają, ja tonę we łzach, a kopnięta przez Roberto piłka dopiero trzy dni później ponownie dotyka Ziemi, już na terytorium Meksyku.

Wracam do rzeczywistości, cały bordowy na mordzie, z oczami wybałuszonymi jak u żaby. Nie wygląda to dobrze. Niemal słyszę chrzęst kości karku, gdy na pogrzebie znajomi kręcąc głowami szepczą: Wydawało się, że taki mądry chłopak i patrzcie, utopił się w jogurcie. Jednocześnie mnie samego nachodzi najgorsza w tej sytuacji myśl, a mianowicie: Zawsze wierzyłem, że coś w życiu osiągnę, że będę z jakiegoś powodu znany i rzeczywiście będę – numer 1 w plebiscycie na najgłupszą śmierć roku mam już właściwie w kieszeni!I właśnie wtedy, ostatkiem sił, klepię się w plecy (okazuje się, że nawet gruby potrafię się jeszcze całkiem fikuśnie wygiąć), a Jogurtowa Kostucha odpuszcza mi na dziś.

Pierwsze wrażenie PO porównać można do… sam nie wiem… zmartwychwstania? Tak, to mocne porównywać – zadławienie się jogurtem do największego, niepotwierdzonego cudu, ale tak w rzeczywistości jest. To nic, że przez tę trwającą prawdopodobnie jakieś 20 sekund (w mojej głowie trwało to 20 lat) panikę spociłem się jak szczur! To nic, że spluwam wanilią na prawo i lewo, gdzie popadnie. To nic, że przez najbliższe pół roku nie zbliżę się na metr do sklepowej lodówki, w końcu taka paranoja może przydarzyć się każdemu. Największym cudem jest to, że oszukałem przeznaczenie! W kilka godzin po opisywanych wydarzeniach patrzę już na świat z zupełnie innej perspektywy. Jesienne liście są bardziej złociste, kasztany bardziej okrągłe, dostrzegam promyk Słońca przebijający przez ponure chmury i tylko jedno wciąż nie daje mi spokoju…

Dlaczego on, KURWA, nie trafił tego karnego???!!!


  • Audycja nie zawiera (sponsorowanego) lokowania produktu. Po prostu lubię waniliowe Danio 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *