KSIĄŻKA,  RECENZJE

Ten o pozornie prostszym świecie, czyli “Na południe od Brazos” [recenzja]

Niemal każdy świadomy czytelnik posiada na swym „stosie hańby” tytuł, który wszyscy wokół wychwalają i który powszechnie uznawany jest za wybitny, jednak z tego, czy innego powodu nie sięgamy po niego. Przeważnie powodem tym jest obawa o to, iż ów tytuł nas przerośnie, bądź przeciwnie – nie spełni pokładanych w nim nadziei oraz wysokich oczekiwań. Dla mnie jedną z takich książek jeszcze chwilę temu było omawiane właśnie Na południe od Brazos, czyli wydany w 1985 roku, wychwalany wszem i wobec western pióra Larry’ego McMurtry’ego. Nie ukrywam, że obawiałem się opcji pierwszej, czyli tego, że powieść okaże się być przereklamowanym bublem, choćby z tego względu, że po ostatnich lekturach z wyższej półki, nie wyobrażałem sobie, by opowiastka o kowbojach mogła podbić me czytelnicze serce. Tymczasem okazało się, że Lonesome Dove (tytuł oryginalny), którą z pewnością nazwać można „powieścią totalną”, rzeczywiście chwyta odbiorcę na wielu płaszczyznach. Czy jednak zasługuje na miano współczesnego klasyka literatury?

Nieważne, gdzie człowiek umiera. Ważne, gdzie żyje.

Akcja rozpoczyna się w małej mieścinie Lonesome Dove, leżącej w Teksasie, przysłowiowy rzut beretem od granicy z Meksykiem; natomiast czas w jakim jest osadzona to lata 70. XIX wieku. Informacje te istotne są o tyle, że był to jeden z przełomowych momentów w dziejach Stanów Zjednoczonych. To właśnie wtedy bowiem bliska rozstrzygnięcia była tzw. „kwestia indiańska”, natomiast ogromne tereny niebędące jeszcze wówczas stanami, miały zostać oddane ludności w celach osadniczych. Innymi słowy: w sporej części obecnego USA, normalnym widokiem był facet w kapeluszu dosiadający konia, z rewolwerem i lassem u pasa. Tak samo popularne było zresztą zdzieranie białych skalpów przez Indian. I to w tych właśnie czasach przyszło żyć dwóm głównym bohaterom powieści – Augustusowi McCrae (zwanemu Gusem) oraz Woodrowowi Call (zwanemu… Callem) – różniącym się od siebie niczym dzień od nocy emerytowanym pogranicznikom, którzy przez lata strzegli porządku na granicy Teksasu. I wszystko płynęłoby sobie pewnie spokojnym rytmem, gdyby nie impuls wywołany wizytą dawnego przyjaciela broni, niejakiego Jake’a Spoona, który ni stąd, ni zowąd pojawia się u naszych bohaterów oznajmiając, że najpiękniejszą ziemią jaką kiedykolwiek widział jest Montana – nieosiedlony, istny raj dla hodowców bydła. Dzięki za info, Jake – pomyśleli Gus i Call – Tylko widzisz, jest taki jeden drobny szkopuł – mieszkamy przy granicy z Meksykiem, a Montana sąsiaduje z Kanadą i znajduje się na drugim końcu kraju.

Co ciekawe, decyzję o spędzie kilku tysięcy sztuk bydła i zagonieniu go tam, gdzie kowbojska noga jeszcze nie postała podejmuje ten cichy i bardziej rozsądny z dwójki przyjaciół – Call. To on gromadzi wokół kilkunastu chłopa i ani myśli odpuszczać. Jak zwykle wyluzowany, popijający whisky z dzbana Gus, wzrusza tylko ramionami i przystaje na propozycję, choć prawda jest taka, iż to on ma o wiele większy powód by ruszyć w podróż, bowiem po drodze planuje odwiedzić niewidzianą od wielu lat miłość swego życia – Klarę, której zresztą obiecał spotkanie nim jedno z nich umrze. Nie muszę chyba dodawać, że skoro na drugi koniec Stanów ma się przeprawić kilkunastu ludzi, nie tylko wokół dwójki byłych pograniczników kręcić się będzie akcja. Wraz z Callem i Gusem wyruszają również m.in. czarnoskóry tropiciel – Deets, domniemany syn Calla – Newt, wspomniany wcześniej Jake Spoon oraz Lorena – miejscowa kurwa. Tak, normalnie napisałbym „dama lekkich obyczajów”, jednak autor książki tak właśnie nazywa owe damy, więc będąc wciąż w klimacie książki i ja tak tytułował będę Lorenę, kurwę o złotym sercu, marzącą by uciec z Teksasu aż do rodzinnego San Francisco. Nawiasem mówiąc, gdyby komuś mało było jeszcze bohaterów, warto dodać, że wszystko co opisane zostało do tej pory to tylko jedna (choć główna) część historii, drugą stanowi zaś podróż szeryfa July Johnsona, który zmierza w ślad za poszukiwanym Jakem Spoonem.

No dobrze, tyle o fabule, przejdźmy więc do kwestii tego, co w Na południe od Brazos może, a nawet powinno się podobać. Przede wszystkim jest to rozmach z jakim autor kreśli całą, wielowątkową historię. Sięga on zarówno do najprostszych i najstarszych sztuczek świata literatury, czyli motywu podróży, przygody, czy nawet bajki. Lonesome Dove to monumentalna opowieść o … wszystkim. Jest ból i cierpienie, jest śmiech. Są zwycięstwa i porażki, bohaterowie z krwi i kości oraz chwila by zastanowić się nad sensem życia, bez względu na to, czy toczy się ono obecnie w dobie Internetu, czy też blisko 150. lat temu na prerii, gdzie szczyt luksusu stanowiła kąpiel w wyszczerbionej wannie. McMurtry stosuje dodatkowo właściwie wszystkie chwyty typowe dla westernu jako gatunku, czy gatunek ów podoba się komuś, czy też nie. Mamy więc między innymi: męską przyjaźń, porwanie przez Indian, walkę z Indianami, przeganianie bydła, starcie z dziką naturą, inicjację młodego kowboja, czy pracę na farmie. Na dobrą sprawę, pisarz wyciąga z samej „westernowatości” wszystko co tylko się da i nawet taki odwrócony do gatunku przez całe życie plecami malkontent jak ja musi w tym momencie przyklasnąć i podziwiać ten niezwykle wiernie oddany obraz minionych czasów, jednak… czy ten westernowy max równa się też maksowi literackiemu?

Spokojnie, nie będzie tu wiele narzekania, bo to naprawdę świetna powieść, znajdą się w niej jednak zauważalne (przynajmniej dla mnie) minusy. Pierwszym, o którym wspomni chyba każdy, nawet największy fan omawianej książki, jest tempo akcji. Mnie osobiście od samego początku czytało się względnie dobrze, choć tak naprawdę coś zaczyna się dziać dopiero w okolicach sześćsetnej (!!!) strony. I wierzcie mi, że nie jest to odosobniona opinia. Oczywiście wprowadzenie należy się każdej świetnej historii, w tym przypadku jednak powieść nie straciłaby na niczym, gdyby skrócić ją o jakieś minimum dwieście stron. Druga rzecz to język. I ok, może trochę się pod tym względem rozpasałem dzięki rosyjskim mistrzom pióra, którym nie dorówna nikt, jednak niekiedy czytałem zdania z politowaniem, gdy zwłaszcza odnosząc się do seksu bądź genitaliów padały określenia pokroju „szturchanie”, „skrobanie marchewki” czy „patafian”. Dodam od razu, niejako usprawiedliwiając i oddając autorowi co jego – jest to powieść zdecydowanie męska i taki też stara się mieć wydźwięk, za co należą się zasłużone pochwały, inna sprawa, że czasami cała ta „męskość” wypada po prostu śmiesznie.

Summa summarum, być może nie przebija z niniejszego tekstu wielki entuzjazm, choć jest to wrażenie mylne. Lonesome Dove to powieść, którą warto przeczytać oraz droga, w którą warto się wybrać. Dzięki – co by nie mówić – zgrabnemu połączeniu wielu wątków oraz wpleceniu całej masy niezwykle wyrazistych bohaterów (to zdecydowanie największa zaleta książki), chcemy wciąż przeć do przodu z Gusem, Callem, Loreną i kilkoma tysiącami sztuk bydła. Chcemy poznawać i odrywać ten pozornie prostszy świat. Jest to jeden z tych tytułów, których się nie zapomina, a że nie pozbawiony wad… Cóż z tego? W końcu nikt z nas nie jest od nich wolny.

OCENA: 8/10


Jeden komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *