RECENZJE,  SERIAL

Ten, w którym szachy są sexy, czyli “Gambit królowej” [recenzja]

O adaptacji Gambita królowej – głośnej powieści Waltera Tevisa z 1983 roku, której podjął się Netflix, głośno było już od dobrych kilku miesięcy. Temat podsycany był zwłaszcza nad Wisłą, gdyż w jednej (dość znaczącej) z ról obsadzony został nie kto inny, jak nasz, wychowany na pierogach i bigosie, Marcin Dorociński. Biorąc jednak pod uwagę poczynania streamingowego giganta na przestrzeni ostatnich lat, z przedwczesnym entuzjazmem należało się jednak wstrzymać, bowiem – co by nie mówić – poziom najnowszych oryginalnych produkcji sygnowanych znakiem dużego „N” pozostawiał wiele do życzenia. Ilość, nie jakość – tak prawdopodobnie brzmiała ostatnimi czasy dewiza Amerykanów. I nagle, nie wiedzieć jakim cudem, okazało się, że wypuszczony w tym nieszczęsnym dla świata roku The Queen’s Gambit to strzał w dziesiątkę oraz produkcja, która choćby na chwile pozwala Netflixowi wstać z kolan! Siedmioodcinkowy mini-serial to coś co może sprawić, że ponure jesienne dni nabiorą nieco koloru i to nie tylko za sprawą naszego rodaka w obsadzie.

Zamknij oczy – mówi do usadowionej na tylnym siedzeniu dziewczynki, kierująca autem matka. Dziewczynką tą jest ośmioletnia Elizabeth Harmon, która za kilka chwil zostanie na tym świecie sama jak palec. Siłą rzeczy mały rudzielec trafia więc do sierocińca, gdzie po całkiem miłym powitaniu przez dyrektorkę placówki, zapoznaje się z resztą panujących w „nowym domu” zwyczajów. Co ciekawe jedną z głównych atrakcji okazują się być kolorowe (najlepsze są te zielone!) pigułki, które pielęgniarz każdego dnia wydziela podopiecznym. Beth szybko przekonuje się, że owe tajemnicze dropsy to bynajmniej nie Skitllesy ani M’n’Msy, a całkiem mocne psychotropy, po których dziecku w jej wieku ciężko nawet przejść kilka kroków w prostej linii. Zanim jednak młodziutka panna Harmon odkryje, że środki odurzające to coś co uwielbia, przypadkowo – schodząc do piwnicy – poznaje miłość swego życia: szachy.

Miłością tą zaraża ją gburowaty woźny, rozgrywający w zatęchłym pomieszczeniu partie z samym sobą. Kiedy dziewczynka prosi, by nauczył ją gry, ten nie pała wielkim entuzjazmem, ale jak mawiają: Lepszy rydz, niż nic, więc może i ten podlotek będzie jakimś urozmaiceniem – myśli zapewne cieć i pozwala Beth zająć miejsce po przeciwnej stronie szachownicy. Mimo niezbyt wysublimowanego obejścia facet jest nie w ciemię bity, gdyż w bardzo krótkim czasie odkrywa, że to małe, niepozorne dziecko ma zadatki na szachowego geniusza. Nie wie natomiast, że nowa koleżanka – Joelene – podpowiedziała rudzielcowi, by ta zostawiała sobie zielone pigułki na noc, bo ponoć wtedy lepiej działają. Nie kłamała. Nasza bohaterka poznaje zupełnie nowy świat, gdy po połknięciu kilku tabletek wieczorem zaczyna obmyślać kolejne posunięcia pionkami i rozgrywać w głowie partię za partią. Efekt jest taki, że w mgnieniu oka woźny przestaje być dla dziewczynki równorzędnym rywalem, jednak jako dobry mentor postanawia pomóc naszej sierotce pokazując jej talent na lokalnych zawodach.

W kilka lat i kilkaset pigułek później drogi dwóch przyjaciółek muszą się rozejść, kiedy to niespodziewanie Elizabeth zostaje adoptowana przez małżeństwo Wheatleyów. On to komiwojażer podróżujący po całych Stanach Zjednoczonych, ona to pani domu topiąca smutki na dnie szklanki z drinkiem. Szybko okazuje się, że z tej dwójki to pani Wheatley jest tą dobrą, której zależy na adaptowanej dziewczynce. A mała Beth? Ta z kolei nie jest już wcale taka mała i postanawia rywalizować w stanowych turniejach przeciwko chłopcom w jej wieku. Od dawna już wie, że szachy to jej miłość i obsesja, a za cel obiera sobie zostanie najlepszym zawodnikiem na świecie, w tym zdominowanym przez mężczyzn sporcie. Zadanie do najłatwiejszych należeć nie będzie, jednak maniakalny wręcz upór i chęć zwycięstwa to motory napędzające dziewczynę w sposób niepojęty dla jej przyszłych przeciwników.

No dobra, tyle o fabule, pora więc może przejść do pytania, o czym właściwie opowiada ta historia? O grze w szachy? O rudym geniuszu? O naznaczonym tragedią życiu sieroty? O feminizmie? A może o wzlotach i upadkach? Prawda jest taka, że o wszystkim z wymienionych i nie tylko, pragnę jednak w tym momencie uspokoić tych, którzy myślą teraz: Aaa, o wszystkim, czyli o niczym; tak jak i tych myślących, że Gambit królowej odmieni nagle oblicze telewizji za sprawą wszechstronności przekazu. Ani jedni, ani drudzy nie mają racji. Nie bójcie się też użytego wcześniej słowa „feminizm”, bowiem nie jest to opowieść w jakimkolwiek stopniu nawiązująca do walki płci, mimo iż rzeczywiście główną bohaterką jest dziewczyna/kobieta wrzucona w hermetyczny męski świat. Elizabeth nie walczy o prawa kobiet (i nie nawiązuje tu do obecnej sytuacji w naszym kraju, a po prostu wyjaśniam), ona walczy o siebie. Tylko i wyłącznie.

Droga nie będzie usłana różami, choć nie ma co ukrywać, że najnowsza produkcja Netflixa jest na wskroś amerykańska, tak w dobrym jak i złym tego znaczeniu, a co to oznacza możecie się chyba domyślić. Wspomnianą życiową drogę, którą kroczyć będzie Beth w dużej mierze wyznaczać będą narkotyki oraz alkohol, a kompanami będą dla nich samotność i skupienie na realizacji celu. W pewnym momencie jeden z nielicznych przyjaciół (choć to może trochę za duże słowo) dziewczyny powie jej prawdopodobnie najważniejsze zdanie całego serialu, a mianowicie uświadomi, że geniusz często nierozerwalnie łączy się z szaleństwem, które finalnie doprowadzają do upadku nawet tych największych. Taka to właśnie jest historia – prosta, niewystrzegająca się błędów, ale i z ogromnymi zaletami, do których zaliczyć można z całą pewnością aktorstwo (zwłaszcza wcielającej się w Beth, Anyi Taylor-Joy oraz naszego Marcina Dorocińskiego, o czym za chwilę) świetnie oddanego ducha minionych czasów, a także… samą grę. Tak, chyba po raz pierwszy w historii szachy przedstawione zostały w taki sposób, że po każdym odcinku aż chce się poustawiać figury na planszy i rozpocząć pojedynek!

Zacznę może od ostatniego, czyli szachów, które w wydaniu pt. Gambit królowej są naprawdę sexy! I nie chodzi tu nawet o magnetyzującą urodę pani Taylor-Joy, a samo zobrazowanie kolejnych partii, pracy jakiej wymagają i radości którą dają. Utarło się, że to niezbyt pasjonująca gra dla nudziarzy, jednak wierzcie mi, że po tym serialu sami będziecie chcieli się zapisać do najbliższego kółka szachowego! Czuć w tym wszystkim pasję, energię, mądrość i spryt, którego nie sposób zaznać nigdzie indziej. I tu płynnie pozwolę sobie przejść do obsady, bo to m.in. dzięki niej tworzy się cała ta magia gry. ZAPISZCIE TE SŁOWA: Anya Taylor-Joy zostanie wielką gwiazdą kina. Pisanepopijaku.pl może się założyć o wszystko co posiada, że tak właśnie będzie. Dziewczyna poza wrodzoną charyzmą jest po prostu zniewalająca i to na wielu płaszczyznach, bo jak wiadomo ładna buzia to nie wszystko. Tutaj mamy też do czynienia z czymś nieuchwytnym, z jakąś lekkością i naturalnością przed kamerą W KAŻDEJ JEDNEJ SCENIE. Patrzenie na tego rudzielca to czysta przyjemność.

Powody do dumy powinniśmy mieć również nad Wisłą, gdyż ekranowej Beth Harmon niewiele ustępuje (o ile w ogóle) nasz polski rodzynek – Marcin Dorociński, wcielający się w Vasila Borgova – radzieckiego arcymistrza i najlepszego szachistę na świecie. Co prawda pan Marcin nie pojawia się na ekranie choćby w 1/10 czasu jaki przysługuje głównej bohaterce, jednak trzeba przyznać, że w roli robotycznego Rosjanina sprawdza się fantastycznie i nie zdziwi mnie, jeśli po występie w Gambicie królowej posypią się w stronę naszego aktora kolejne propozycje zza Oceanu. A skoro już o tym mowa to brawa należą się również za przeniesienie widza w czasie. Zarówno część związana z sierocińcem, dorastanie na amerykańskich przedmieściach jak i dorosłość Beth przypadająca na lata 60. ubiegłego wieku zobrazowane są nie dość, że autentycznie, to jeszcze – co warte podkreślenia – nie nachalnie, jak często to się zdarza Netflixowym produkcjom. Wszystko jest wyważone i w przysłowiowy punkt.

Nie jest to jednak jak już wspomniałem produkcja pozbawiona wad. Tym co może irytować jest przewidywalność, gdy w zasadzie od pierwszej sceny wiadomo jak to wszystko się skończy (choć faktem jest, że zrobiono to z klasą). Cała ta „amerykańskość” aż kipi z ekranu, co nie każdemu przypadnie do gustu. Drugą kwestią są natomiast skróty w opowiadanej historii. Wszystko zostało uproszczone do przekazania najważniejszych punktów, brakuje natomiast głębszego portretu psychologicznego naszego rudego geniusza. Ba, w zasadzie pominięte zostało całe wychowanie Elizabeth tak w sierocińcu jak i następnie w przybranej rodzinie. Szczęście w nieszczęściu, że zauważalne gołym okiem minusy udaje się zgrabnie przesłonić dzięki świetnym kreacjom aktorskim.

Gambit królowej, to jak zostało powiedziane już na samym początku tej recenzji, produkcja, która pozwala Netflixowi dźwignąć się z kolan, bo choć sporo tu do ideału brakuje, to z pewnością uroku odmówić w tym przypadku nie można. Anya Taylor-Joy zachwyca na każdym kroku, którego to stara się dotrzymać jej Marcin Dorociński, a wspaniałe kostiumy z epoki dopełniają piękny ekranowy obrazek. Dodatkowo szachy i wreszcie przedstawienie tego niszowego obecnie sportu w zupełnie innym, może i ciut przerysowanym, ale fascynującym świetle. Sporo jest tu również o walce tak z samym sobą jak i dla siebie, co sprawia, że w trudnych czasach jakie obecnie przeżywamy The Queen’s Gambit może okazać się sporym pocieszeniem, odskocznią, a nawet motywacją. Świat (mini)seriali nie wywrócił się właśnie do góry nogami, ale siedem godzinnych odcinków omawianej tu produkcji zdecydowanie nadaje się do walki z jesienną chandrą.


  • Fot.: Netflix

Jeden komentarz

  • Laura

    Mnie się ogromnie podobał serial, nawet nie raziła mnie ta całą amerykańskość. Postanowiłam też przeczytać książkę i muszę przyznać, że serial oddał cały ten klimat. Różnice są niewielkie, powiedziałabym nawet, że na lekki plus serialu. Jednak wersja papierowa, jak i ekranizacja dostarczył mi dużo radochy i zachwytów.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *