KSIĄŻKA,  RECENZJE

W sercu piekła, czyli “Krwawy południk” [recenzja]

Nawet po zrecenzowaniu kilkudziesięciu książek, raz na jakiś czas nadchodzi moment, gdy trafia się na tytuł, który pozostawia nas osłupiałych, z mnóstwem krążących po głowie pytań i poczuciem, że czegokolwiek by się na ten temat nie napisało, wciąż będzie to jedynie kroplą w morzu. Jeśli dodamy do tego fakt, iż autor owej powieści zmarł w momencie kiedy książka była już niemal pod Twymi drzwiami, i teraz cały świat opłakuje wielkiego pisarza, rzucając się na jego dzieła niczym na świeże bułeczki prosto z piekarni, powstaje pytanie, a mianowicie: Czytać? I może jeszcze chwalić, bo przecież niezbyt wypada teraz opluwać tytuł dopiero co pochowanego Mistrza? Oczekiwania względem książki rosną, a jak wiadomo – najłatwiej spaść z wysokiego konia. Postanawiasz jednak rozpocząć tę piekielną podróż, w którą zabiera Cię Krwawy południk, albo wieczorna łuna na Zachodzie. I przepadasz.

     Tej nocy, kiedy się urodziłeś. W trzydziestym trzecim. Leonidy, tak się zwą. Boże, jak te gwiazdy się sypały. Wypatrywałem czerni, dziur w niebiosach. Rozpadł się Wóz.

     Matka, zmarła czternasty już rok, wyhodowała w swoim łonie istotę, która ją uśmierciła. Ojciec nie wymawia jej imienia, dziecko go nie zna. Po tym świecie chodzi jeszcze siostra, której nigdy nie spotka. Patrzy, blady i brudny. Nie potrafi czytać ani pisać i już kiełkuje w nim pociąg do bezmyślnej przemocy.

Tak oto Cormac McCarthy przedstawia nam głównego bohatera powieści – czternastoletniego Dzieciaka (oryg. The Kid), który to postanawia opuścić rodzime Tenneesse, wyruszając w stronę Teksasu oraz granicy z Meksykiem. A jako, że historia rozpoczyna się w połowie XIX wieku na tak zwanym Dzikim Zachodzie, nie trudno się domyślić, że nie będzie to raczej droga różami usłana. I nie jest, bowiem nasz nienazwany z imienia Dzieciak dołącza do (autentycznego historycznie) Gangu Glantona, czyli szajki bezwzględnych łowców skalpów, wynajmowanych przez rząd Meksyku do rozprawiania się z niechcianymi w tamtych stronach Indianami.

Myli się jednak ten, kto po powyższym opisie przyjął, że mamy tu do czynienia z tradycyjnym westernem. Ba, Krwawy południk często klasyfikowany jest właśnie jako anty-western. Od siebie dodałbym, że gatunek o którym mowa i jego różnorakie interpretacje, czy to literackie, czy też filmowe, są przy dziele McCarthy’ego niczym wyjście z rodzicami na spacer po watę cukrową, przy wypalaniu gałek ocznych rozgrzanymi prętami. Niemal dosłownie, gdyż ociekających brutalnością okrutnych wręcz scen jest tu bez liku. I mam tu na myśli opisy, które jak żywe zostaną w głowach czytelników, a widok ten do najprzyjemniejszych należał nie będzie, co wielu z pewnością do samej książki zniechęci, zwłaszcza, że wspomniane sceny przekazywane są odbiorcy w sposób całkowicie beznamiętny, wyzuty z jakichkolwiek emocji, czy ocen.
Przeciwwagę stanowią z kolei przepiękne, poetyckie wręcz opisy przyrody, gdzie nawet pustynny piasek potrafi pobudzić wyobraźnie oraz chęć znalezienia się w tym właśnie miejscu sprzed prawie dwustu lat. I tak to sobie płynie gęstym jak smoła potokiem, przenosząc nas w samo serce piekła na Ziemi. Nie ma ucieczki, nie ma odwrotu, jest tylko powolne tonięcie w całym tym brudzie, okrucieństwie i przemocy.

No dobrze, skąd więc zachwyty? Przecież sama brutalność nie może być zaletą, dla której powieść nazywana jest “Jedną z najważniejszych w historii amerykańskiej literatury”, prawda? Ano nie może i tak się składa, że powszedniejące z każdą przewróconą stroną okrucieństwo jest tu jedynie częścią składową, a wręcz zaledwie tłem do rozpatrzenia kwestii daleko poza samą literaturę wykraczających. Z pewnością znaczącą rolę odgrywa tu styl McCarthy’ego. Jest prosty (w pewnych momentach może się nawet niektórym wydać prostacki) i ostry jak brzytwa. Przeczytałem gdzieś, że Amerykanin poprawia/udoskonala/edytuje swe dzieła całymi latami, by finalnie otrzymały one formę autora zadowalającą. I nie da się ukryć, że całą tę włożoną pracę widać gołym okiem. Zdania, mimo iż krótkie i proste, dopieszczone są pod każdym względem. Nie ma tu zbędnego słowa, a stworzony przez pisarza klimat ówczesnych realiów, pomimo iż wprawia czytelnika w niemały dyskomfort, jest po prostu zachwycający. McCarthy obala mit honorowego i dzielnego kowboja, mit bohaterskich założycieli Stanów Zjednoczonych, w zamian serwując prawdę, która dla wielu okaże się być bolesna.

Piszę i piszę, a nie wspomniałem jeszcze nawet – poza Dzieciakiem – o bohaterach tej powieści. I , o dziwo, nie będę się na ten temat rozwodził, gdyż musiałbym wówczas zdradzić więcej z fabuły, czy też genialnego (być może najlepszego jakie czytałem) zakończenia powieści. Nadmienię jednak, iż znajdziemy tu zarówno autentyczne postaci historyczne, jak i być może najczarniejszy z czarnych charakterów świata słowa pisanego. Podróżujący wraz z gangiem tajemniczy sędzia Holden, to postać o której na ten moment nie wiem nawet co napisać, ponieważ wymyka się ona jakiejkolwiek klasyfikacji. Proszę mi jednak wierzyć, że stwierdzenie “diabeł wcielony” byłoby w tym przypadku co najwyżej szczodrym komplementem.

Jak wspomniałem we wstępie, raz na jakiś czas zdarzy nam się sięgnąć po tytuł, o którym można by pisać i pisać, jednak nadal będzie to – w zderzeniu z dziełem tak wybitnym – zaledwie miałką gadaniną bez ładu i składu. Tak właśnie dzieje się w przypadku moim i Krwawego południka – powieści kompletnej i dopracowanej w najdrobniejszych detalach, która zostawia po sobie poczucie pustki w sercu i mętliku w głowie. I choć to dopiero moje drugie (po Drodze) spotkanie z twórczością Amerykanina, śmiem przypuszczać, iż właśnie dotknąłem szczytu jego literackich możliwości. Rzecz jasna (i daj Boże!) mogę się mylić, jednak na moje oko, taką książkę napisać można tylko raz w życiu.


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *