KSIĄŻKA,  RECENZJE

Coraz głębsze zmarszczki, czyli “Stoner” [recenzja]

Kiedy w roku 1965, amerykański pisarz oraz wykładowca uniwersytecki John Williams, podarował światu zaliczaną do gatunku campus novel powieść zatytułowaną Stoner, ta przeszła właściwie bez echa. Już w listach przed samą publikacją dzieła, agentka Williamsa wątpiła w to, by utwór tak ponoć pesymistyczny w wymowie, był w stanie przyjąć się na rynku. Pisarz przyznał jej rację, dodając jednak, iż podskórnie wierzy, że prędzej czy później jego powieść zostanie dostrzeżona i doceniona, a jej czas jeszcze nadejdzie. Nie mylili się oboje, bowiem przekazywany przez lata w literackim świecie tak zwaną pocztą pantoflową Stoner ciągle żył gdzieś na obrzeżach rozpoznawalności, wciąż jednak nadal nieco w formie mitu. I nagle, za sprawą pewnego nowojorskiego księgarza, cztery dekady po premierze, a przeszło jedno dziesięciolecie od śmierci pisarza, dzieło ochrzczone na łamach New York Times mianem “powieści doskonałej” wypłynęło na szersze wody. Powstaje jednak pytanie: Czy rzeczywiście było na co czekać?

William Stoner przyszedł na świat pod koniec XIX wieku, w pochodzącej z Missouri, niezbyt zamożnej rolniczej rodzinie. Zarówno ojciec, jak i matka od świtu do zmierzchu pracowali w polu, by związać jakoś przysłowiowy koniec z końcem, a ich jedyny syn z zapałem wspomagał rodziców już od najmłodszych lat. Kiedy chłopak dorósł pełnoletności, zazwyczaj milczący ojciec postanowił, że dla dobra domowego gospodarstwa może dobrze by było, by William wybrał się na miejscową uczelnię, na której dopiero co otwarty został kierunek agronomii. Krewni za niewielką pomoc w codziennych obowiązkach zapewnią młodemu wikt i opierunek, a on sam będzie mógł się kształcić i z zebraną wiedzą powrócić w rodzinne strony. Zaskoczony i nieco wystraszony Stoner wyruszył więc piaszczystą drogą w kierunku Uniwersytetu Missouryjskiego, by zgłębić naukowe tajniki rolnictwa. Kierunek studiów zmienił nieoczekiwanie nawet dla siebie samego po dwóch latach. Przez następne kilkadziesiąt wykładał literaturę angielską w najróżniejszych jej formach.

Posłowie do omawianej lektury, autorstwa Macieja Stroińskiego, zatytułowane zostało Skromna książka. I rzeczywiście, można dzieło Johna Williams nazwać w ten właśnie sposób, jednak – o dziwo – ciężko jest przybliżyć jego treść. Powód stanowi przede wszystkim fakt, iż Stoner to opowieść o … życiu. Powiało banałem, prawda? Nic jednak bardziej mylnego, a i krzty przesady nie ma w powyższym stwierdzeniu, bowiem książka ta, jest dosłownie zapisem życia Williama Stonera – chłopaka z małej wioski, który niczym specjalnym się nie wyróżnia, a jednak przecież też musi żyć. Nie każdy może być superbohaterem, nie każdy może być nad wyraz inteligentny, dowcipny, silny, czy sprawny. Ba, na dobrą sprawę niewielu posiada którąkolwiek z wymienionych cech.

Sedno stanowią tu losy przeciętnego, a rzec by można nawet nijakiego człowieka. Zwyczajnego, jak miliony innych na całym świecie. Człowieka, który w tym przypadku z chłopca przeobraża się w mężczyznę, zakłada rodzinę, zdobywa pracę, wikła się w romans i … po prostu żyje z dnia na dzień. Jego małżeństwo to jedna wielka katastrofa, jednak przyjmuje to z godnością i zrozumieniem, w pracy również – pomimo tego, iż Stoner to dobry i sprawiedliwy nauczyciel – nie osiąga większych sukcesów, częściowo z pewnością z własnej winy. I tak leci sobie dzień za dniem, podczas gdy na głowie przybywa siwych włosów, a twarz znaczą coraz głębsze zmarszczki. Nawet epizodyczne chwile prawdziwego szczęścia naznaczone są piętnem bólu, jak to zresztą często w prawdziwym życiu bywa.

Zbliżam się już do końca wywodu dotyczącego Stonera i jak widać nie jest to przesadnie długa recenzja, bo i chyba o książce takiej jak ta nie trzeba dużo pisać, ją po prostu trzeba przeczytać. Muszę jednak na zakończenie dodać, że jest w tej nakreślonej przez Williamsa szarości pewna doza magii i piękna. Losy zarówno tej powieści, jak i występujących w niej postaci, czy samego jej autora przeplatają się bowiem w iście fantastyczny sposób. Nie chcę spojlerować, dlatego nie będę mnożył przykładów, jeden jednak zasługuje na szczególną uwagę. Otóż w jednej ze scen, kiedy tytułowy bohater wraz z kochanką (a zarazem swą prawdziwą miłością) przebywają w zimowym kurorcie, kobieta postanawia schować w łóżku otrzymany od Stonera pierścionek. Po cóż? By, cytując: “coś po nich zostało”. Dokładnie tak samo jest z omawianą powieścią, którą to autor chciał coś po sobie pozostawić. I udało mu się to na tyle, że po niemal sześćdziesięciu latach od dnia premiery, dziś rzeczywiście można pod wieloma względami, nazwać dzieło Johna Williamsa „książką doskonałą”.


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *