KSIĄŻKA,  PUBLICYSTYKA,  RECENZJE

TOP 10 Najlepszych Książek Przeczytanych Po Pijaku 2022

Święta, święta i po świętach. Przed nami już tylko Sylwester, a co za tym idzie Nowy Rok. Wypadałoby jednak podsumować mijający, a jako, że czytanie to moja zdecydowanie największa pasja, podzielę się dziś zestawieniem Najlepszych Książek Przeczytanych Po Pijaku 2022! Na wstępie zaznaczę, iż nie są to literackie nowinki ostatnich dwunastu miesięcy, a pozycje, po które po prostu w tym czasie sięgnąłem. Nie było ich może zbyt wielu (trzydzieści kilka), jednak udało mi się postawić na jakość, przez co nie znalazło się tu miejsce dla tak uznanych dzieł jak chociażby Lot nad kukułczym gniazdem, Wielki Gatsby, czy Kronika ptaka przedrzeźniacza. Jakie zatem tytuły skradły me serce? Zapraszam na podróż po mglistej Anglii, kosmicznych odmętach, morskich głębinach, szwajcarskich Alpach i wielu innych, w jedynej w swoim rodzaju TOPowej dyszce roku. Zaczynamy!

10. Oscar Wilde – „Portret Doriana Graya”

Długo zastanawiałem się jaki tytuł otworzy moją tegoroczną listę. O ile wszystkie dziewięć pozycji poniżej nie miało prawa poza TOPową dychę wypaść, o tyle z tą ostatnią miałem spory problem, bowiem co najmniej kilka książek, mimo że różni je niemal wszystko, postawiłbym na tej samej (wysokiej) półce. Dopiero podczas pisania niniejszego tekstu decydowałem, czy powinien tu trafić wspomniany Lot nad kukułczym gniazdem, a może Kronika ptaka przedrzeźniacza lub Dom z liści? Koniec końców wybrałem tę lekturę, która dała mi sporo frajdy, czyli Portret Doriana Graya.

Jedna z najważniejszych powieści schyłku XIX wieku przenosi nas do deszczowej i osnutej mgłą Anglii. To właśnie tam uzdolniony malarz nazwiskiem Hallward, poznaje na jednym z przyjęć niezwykle urodziwego i niewinnego młodzieńca znanego jako Dorian Gray. Obaj panowie szybko przypadają sobie do gustu, a zafascynowany pięknem chłopca artysta postanawia namalować portret Graya autentycznych rozmiarów. W międzyczasie, podczas jednej z sesji znajomy obu bohaterów wygłasza pełną wigoru przemowę, w której wbija do głowy Doriana przekonanie, iż ten, z taką urodą może mieć świat u stóp, a wszystko, nawet największe grzechy zostaną mu wybaczone, gdyż dla większości ludzi liczy się jedynie śliczna powierzchowność. Natchniony tymi słowy Gray wypowiada wówczas życzenie, by do końca jego życia, przy każdym popełnionym występku starzał się jedynie portret, a on sam mógł zachować wieczną młodość. Życzenie rzecz jasna spełnia się, a świadomy tego bohater zaczyna bezkarnie prowadzić coraz to bardziej amoralny żywot; portret zaś z każdym dniem coraz mniej przypomina człowieka.

Nie trudno się chyba domyślić jaki jest finał i wydźwięk powieści, tak jak i wielce skomplikowana nie jest sama lektura. Ba, dla współczesnego czytelnika może się wydać wręcz banalna. Jednak… nie wszystko jest tu takie proste. Po pierwsze – sam Portret napisany jest naprawdę ładnym językiem, a całość czyta się świetnie. Po drugie (i ważniejsze) – książka ta była w dużej mierze przełomem zarówno w kwestii literackiej odwagi, jak i w życiu jej autora. Otóż zawiera ona wiele… nazwijmy to „elementów homoseksualnych”, które w czasach wydania powieści były dosłownie karalne. Najlepszym przykładem niech będzie sam Oscar Wilde, który chwilę po publikacji oskarżony został o „kontakty homoseksualne” (pisarz był biseksualistą), co sprowadziło na niego karę kilku lat ciężkich robót, które to finalnie doprowadziły do śmierci Wilde’a. Dziś jedyna powieść Irlandczyka uznawana jest za klasyk, i choćby ze względu na lekkość pióra i wspomnianą odwagę, uznanie to zdecydowanie jej się należy.


9. Frank Herbert – „Diuna”

No dobra, powoli zaczynamy wkraczać w świat naprawdę grubych kotletów, ponieważ na miejscu dziewiątym znalazła się powieść przez wielu określana jako najwybitniejsze dzieło literatury sci-fi. Rzecz jasna o gustach się nie dyskutuje i już teraz uprzedzę fakty, a mianowicie: wyżej w zestawieniu znajdą się jeszcze dwie inne książki z tego gatunku. Nie zmienia to faktu, że Diuna, pióra Franka Herberta, potrafi wciągnąć na całego, a rozmach robi wrażenie już od pierwszej strony. Pierwszy tom serii Kroniki Diuny rzeczywiście może być uznawany za obraz wyjątkowy i nawet pomimo kilku minusów, o których pisałem już swego czasu w recenzji, nadal nie było nawet cienia zagrożenia, by historia planety Arrakis nie znalazła się tu dziś z nami.

Całość rozpoczyna się w baaardzo odległej przyszłości, a centralne miejsce akcji stanowi Arrakis (znana również jako Diuna) – niezbyt gęsto zaludniona pustynna planeta, która jako jedyna we wszechświecie posiada złoża drogocennego melanżu – substancji przedłużającej życie, a także umożliwiającej jasnowidzenie. Przez wiele lat Arrakis zarządzana była twardą ręką rodu Harkonnenów, ciemiężącego miejscową ludność do granic możliwości, a jedyny opór tyranii próbowali stawić Fremeni, którzy do perfekcji opanowali radzenie sobie z trudnymi warunkami planety. Czerpiący pełnymi garściami z kultury muzułmańskiej wyczekują oni swego Proroka, który to ma przybyć spoza Diuny i rozpocząć świętą wojnę!
Nie muszę chyba dodawać, że całą historię zaczynamy poznawać w momencie, gdy wspomniany Prorok jako młody i nieświadomy jeszcze chłopak wyrusza w kierunku pustynnej planety.

Każdy kto oglądał nominowaną do Oscara ekranizację pierwszej części Diuny, wie w czym rzecz. Kto nie oglądał, temu proponuje seans nadrobić, bo w przeciwieństwie do kiczowatej filmowej okładki książki, samą ekranizację uznałbym za naprawdę udaną. Pomijam wydarzenia jakie następują w kolejnych odsłonach serii (wystarczyły mi opisy, by wiedzieć, że pora zakończyć na pierwszym, bardzo dobrym wrażeniu), jednak skoro mowa tu dziś jedynie o samej Diunie, to mogę ją z czystym sercem polecić. Czuć rozmach i wiarę pisarza w tworzone dzieło. Przede wszystkim zaś książka ta była krokiem milowym choćby w kwestii zainteresowania czytelników problemami natury ekologicznej (o których w latach powstawania powieści właściwie się nie mówiło), czy samego stylu pisania tego typu lektury. O ile dobrze pamiętam, to czytałem gdzieś, że to właśnie Herbert jako pierwszy wśród pisarzy zapoczątkował taki a nie inny styl rozpisywania rozdziałów.
Jaki?
Tego dowiecie się sięgając po Diunę, do czego szczerze zachęcam!


8. Michaił Bułhakow – „Psie serce”

Będzie to prawdopodobnie najkrótszy wpis na całej tegorocznej liście, ponieważ i sama opowieść nie powala objętością. Słownie: sto dwadzieścia stron. Niewiele prawda? Ano niewiele, jednak podobno to jakość liczy się najbardziej, a komu jak komu, ale autorowi Mistrza i Małgorzaty, można w tej kwestii zdecydowanie zaufać! I choć Psie serce, to bardziej opowiadanie niż powieść, to od pierwszej strony (a było to w lutym) byłem święcie przekonany, że pod koniec grudnia będę o tej lekturze pisał ponownie. No, i stało się.

Au-u-u-..ha-u! Spójrzcie na mnie, umieram. Wichura w podsieni skomle „wieczne odpoczywanie”, a ja wyję wraz z nią. Przepadłem… przepadłem. Łobuz w brudnym czepku – kucharz z jadłodajni zbiorowego żywienia dla pracowników Centralnej Rady Gospodarki Narodowej – chlusnął na mnie wrzątkiem, parząc calutki lewy bok. Cóż za gadzina, i w dodatku proletariusz. Panie Boże mój, jak boli!!! Ukrop wyparzył wszystko, aż do kości. Wyję teraz i wyję, jakby to wycie miało mi pomóc.

Startujemy z perspektywy psa, a ujmując rzecz dokładniej – z perspektywy bezpańskiego, ulicznego psiaka, który szwenda się po moskiewskich zaułkach jakieś sto lat temu. Czasem ktoś go kopnie, czasem uda mu się wyżebrać kawałek mięsnych skrawków, a czasem – jak w cytowanym przed chwilą fragmencie – kucharz miejskiej jadłodajni przypadkowo poparzy go wrzątkiem.
Tymczasem w chwilę po rozpoczęciu historii, zdarza się istny cud w postaci dobrodzieja, który wychodząc ze sklepu karmi poparzoną psinę kawałkiem kiełbasy. W oczach naszego czworonoga to prawdziwy bohater, któremu od teraz wierny będzie aż po grób. Jak sam mówi: Jego wybawca może go bić i poniżać, a on i tak będzie mu buty lizał, za tę pyszną przekąskę.
Okazuje się, że mężczyzna, który nakarmił nieboraka, wcale nie zamierza go porzucać, a wabiąc kolejnymi mięsnymi smakołykami, jednocześnie nazywając psa Szarikiem, zabiera go pod swój dach. Tu Szarik przeżywa szok, ponieważ, gdy w ówczesnej Rosji, a zwłaszcza w Moskwie ludzie gnieździli się po kilkoro w jednym pokoju, on wprowadzony zostaje na prawdziwe salony. Siedem izb, pokojówka i własna kucharka, a wszystko to dla jednego tylko człowieka – jego wybawcy.
Wkrótce dowiadujemy się, że osobą odpowiedzialną za całe zamieszanie jest sławny na całą Europę dr Filip Filipowicz Preobrażeński – chirurg specjalizujący się w modnym w tamtych czasach odmładzaniu swoich pacjentów, poprzez wykonywanie różnorakich zabiegów, najczęściej przeszczepów, które to mają rzekomo – jak już wspomniałem – odmładzać.
Rzecz jasna i pies pojawia się w progach doktora nieprzypadkowo, bo oto nasz szalony naukowiec w chwilę później dokonuje rzeczy niewiarygodnej – usypia psa, by przeszczepić mu przysadkę mózgową niedawno zmarłego mężczyzny.

Brzmi trochę jak połączenie bajki Disneya z rzeźnickim francuskim horrorem, co nie? Spokojnie, nic bardziej mylnego. I choć sporo fabuły zostało tu już opowiedziane, to tak naprawdę nie ma to większego znaczenia, bo Psie serce trzeba przeżyć samemu.
Lekturę polecam z całego… serca 😉 I w sumie cieszę się, że zamiast najkrótszego, wyszedł mi tu jeden z dłuższych wpisów 😉 . Gdyby ta książka występowała w Idolu, a ja miałbym wszystkie głosy w jury, to nie byłoby innej opcji, niż trzy tłuste TAK! TAK! TAK!


7. Philip K. Dick – „Ubik”

Generalnie o niemal wszystkich pozycjach z niniejszej listy mogę powiedzieć, że „pozytywnie mnie zaskoczyły” jednak chyba najbardziej właśnie Ubik. Dlaczego? Ano dlatego, że po pierwszym przeciętnym spotkaniu z twórczością Philipa K. Dicka (Blade runner: Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?) nie sądziłem, że kolejna powieść autorstwa Amerykanina chwyci mnie aż tak mocno! O samym autorze, jego życiu i kontrowersyjnych poglądach legendy krążą po dziś dzień, i choć niektóre z historii zostawiają nas z jednym wielkim WTF?! w głowie, to jednak trzeba mu oddać, że wydany po raz pierwszy w roku 1969 Ubik, dziełem jest wyjątkowym.

Akcja powieści toczy się w futurystycznej i alternatywnej rzeczywistości roku 1992, na terenie Federacji Północnoamerykańskiej. Technika jest na tyle zaawansowana, że pozwala cywilom latać na Księżyc, a zdolności psioniczne są nie dość, że powszechne, to nawet opłacalne, ponieważ odpowiednie firmy zatrudniają osoby o takich właśnie predyspozycjach. Pracownikiem jednej z takowych firm jest główny bohater powieści – Joe Chip.
Pewnego dnia jeden z magnatów finansowych wynajmuje całą załogę, której członkiem zostaje m.in. nasz bohater. Doskonale płatne zlecenie pozwala Chipowi oderwać się choć na chwilę od codziennych zmartwień, jednak po dotarciu do księżycowej bazy okazuje się, że owo intratne zlecenie to pułapka, a zarazem początek serii niepokojących wydarzeń.

Nie bardzo mogę w tym momencie wyliczyć zalety utworu Philipa K. Dicka, ponieważ bez dwóch zdań musiałbym zaspoilerować fabułę, a tego robić nie zamierzam, by potencjalny czytelnik niniejszej listy być może zechciał sam na własnej skórze poznać z czym mamy tu do czynienia. Zdradzić mogę jednak, że powieść zmusza do przemyśleń w wielu istotnych kwestiach, pozwalając zarazem poznać spojrzenie na otaczającą nas rzeczywistość oczyma jednego z najważniejszych pisarzy gatunku.


6. H. P. Lovecraft – „Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieści”

Najwyższa pora! Na co? Na grozę! Cieszy mnie to niezmiernie, gdyż przygodę z literaturą zaczynałem od Kinga, z którego co prawda trochę już wyrosłem, jednak sentyment i wdzięczność za wskazanie (książkowej) drogi pozostały. Niespełna dwa lata temu udało mi się niemal zatoczyć koło, bowiem zakochałem się w opowiadaniach innego mistrza grozy – Edgara Allana Poe. Miłość do Poego prawdopodobnie zostanie ze mną do grobowej deski i wydawało mi się, że groza nie ma mi już nic do zaoferowania. W końcu czytałem Kinga, Poego, Barkera i wielu innych autorów mogących podpiąć się pod szeroko pojętą grozę.
I nagle, zupełnie z zaskoczenia, a nawet trochę od niechcenia sięgnąłem po jedno z najbardziej znanych nazwisk gatunku, od którego jakoś jednak zawsze mnie odpychało, No bo – myślałem sobie – po co? Przecież jakiś tam Lovecraft nie zaoferuje mi więcej aniżeli to, co dobrze już znam.
O matko i córko, w jakim byłem błędzie!

Zgroza w Dunwich i inne przerażające opowieści, to, jak wskazuje już sam tytuł – zbiór opowiadań. W tym konkretnym przypadku historii zebrano piętnaście i co warte podkreślenia, ułożone zostały one chronologicznie. Jest to zabieg o tyle udany, że pozwalający prześledzić literacki rozwój Samotnika z Providence. I choć moim skromnym zdaniem już pierwsze teksty wbijają w fotel, to wspomniany rozwój zauważalny jest gołym okiem, a to jak z biegiem lat rosła stworzona przez Lovecrafta tzw. mitologia Cthulhu, widać z każdą przewróconą stroną.
Samych tekstów omawiał nie będę, w końcu to tylko szybka polecajka, a nie rozkładanie na czynniki pierwsze kilkunastu utworów. Pozwolę sobie jednak wyliczyć… no, niech będzie pięć moich ulubionych tytułów, a będą nimi (w kolejności chronologicznej): Zew Cthulhu, Przypadek Charlesa Dextera Warda (prawdopodobnie najlepsze opowiadanie jakie kiedykolwiek czytałem), Kolor z innego wszechświata, Zgroza w Dunwich, oraz Widmo nad Innsmouth.

Do Kinga mam sentyment, Poego kochał będę na zawsze, jednak jeśli miałbym skupić się jedynie na czystej grozie, to mówiąc wprost: NIGDY nie bałem się podczas lektury tak, jak czytając Lovecrafta. Uderzał on bowiem w najgłębsze zakamarki ludzkiej podświadomości, wyciągając z niej najbardziej przerażający mrok. Piszę to ja – 38letni facet „wywodzący się” z literatury grozy. I wydaje mi się, że można to uznać za wystarczającą rekomendację 😉 Kapitalny zbiór!


5. Peter Watts – „Ślepowidzenie”

Kurcze, ciężki temat. I to na wielu poziomach. Kiedy nie tak dawno próbowałem zrecenzować powieść Petera Wattsa, nie udało się. W krótkim filmiku na Instagramie przyznałem, że nie mam odpowiednich narzędzi (wiedzy) by opowiedzieć o tej książce i niestety wciąż jest to prawdą. Tym bardziej zaskoczyło mnie, gdy przy tworzeniu listy, którą czytacie, wyszło mi, że Ślepowidzenie nie może znaleźć się niżej niż na pozycji numer pięć. Być może powinno być nawet wyżej, bo choć czysto literacko dzieło Wattsa ustępuje każdej książce w niniejszym zestawieniu, to światopoglądowo prawdopodobnie nie ma sobie równych nawet wśród największych klasyków. No i cóż, nadal nie wiem co napisać, a powieść jest jedną z najlepszych jakie tu widzicie. Co więc dalej? Może zacytuję kilka wydrukowanych na okładce opinii ludzi mądrzejszych ode mnie i jako, że w tym miejscu kończą się moje własne słowa dodam tylko, że nie każdemu tego rodzaju literatura przypadnie do gustu, jednak wierzcie mi, że jeśli wytrwacie pewne pytania będą krążyły po Waszych głowach jeszcze kilka tygodni po zakończonej lekturze.
A tu cytaty:

Ślepowidzenie w genialny sposób na nowo definiuje historię o pierwszym kontakcie. U Petera Wattsa obcy nie są ani cudacznie przebranymi ludźmi, ani kompletnie niezrozumiałymi czarnymi monolitami – są czymś nowym, o wiele bardziej bulwersującym, zmuszającym nas do wyciągnięcia dość nieprzyjemnych wniosków co do natury świadomości. Gdy przestaniesz o tym myśleć, poczujesz ciarki na plecach – Charles Stross.

Wstrząsająca i hipnotyzująca powieść, popis talentu pełen prowokujących i niepokojących pomysłów. To rzadkość – książka mająca potencjał do skierowania na nowe tory całego gatunku literackiego – Karl Schroeder.

Wielu krytyków twierdzi, że najlepsza fantastyka naukowa to ta mocno zakorzeniona w nauce, ale jednocześnie stanowiąca wyzwanie dzięki wykorzystaniu najnowocześniejszych jej dokonań. Jeśli tak, to w Ślepowidzeniu udaje się to nadzwyczajnie, chociaż zachwyt budzi także świetny styl Wattsa. Pojawiają się tam ważne kwestie… etyka, moralność, inteligencja i samoświadomość… Puenta książki jest jednocześnie odkrywcza i satysfakcjonująca – sffworld.com


4. Mario Vargas Llosa – „Rozmowa w Katedrze”

Po raz pierwszy (choć nie ostatni dziś) lądujemy na terytorium Ameryki południowej, a tam czeka już na nas jeden z najwybitniejszych współczesnych pisarzy, czyli Mario Vargas Llosa i jego niezwykle realistyczna Rozmowa w Katedrze. Na wstępie muszę jeszcze dodać, że Peruwiańczyk jest moim ulubionym autorem mijających dwunastu miesięcy. Dlaczego? Ano dlatego, że już jakiś czas temu doszedłem do wniosku, że życie jest zbyt krótkie, by czytać byle chłam z empikowego TOPu, lub wciskany co chwila przez wydawnictwa, byle tylko ilość lajków się zgadzała. W związku z tym postanowiłem czytać książki bardziej ambitne, czy też uznawane za klasyki literatury. Siłą rzeczy najczęściej sprawdzam kolejnego autora i jego uznane dzieło, rzadko czytając dwie pozycje jednego twórcy w stosunkowo niedługim czasie. Inaczej było w przypadku Llosy, którego wymieniona tu Rozmowa wywarła na mnie na tyle spore wrażenie, że chwilę później wziąłem się za nie mniej fantastyczne Święto kozła. Obie pozycje z czystym sumieniem nazwać mogę wybitnymi, i choć odrobinkę do podium zabrakło, to jednak Llosa jest jedynym pisarzem, któremu udało się w tym roku rozłożyć mnie na łopatki dwukrotnie. A jako, że tytułów w jego dorobku jeszcze sporo, to możecie się spodziewać peruwiańskiego noblisty w takim samym zestawieniu pisanym za rok od teraz. Tymczasem pora na Rozmowę…

Fabuła powieści osadzona została w Peru lat sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Trzydziestoletni Santiago Zavala pracujący w jednej z redakcji stołecznych gazet spotyka dawnego szofera swego ojca i razem lądują w tytułowej Katedrze – obskurnej knajpie dla biedoty. Spotkanie przy piwku to idealny pretekst do wspomnień i … rodzących się wątpliwości?
Losy Santiago i jego rodziny oraz związana z nią obyczajowo-kryminalna intryga służą Llosie do stworzenia szerokiej panoramy Peru, od metyskich chat po rezydencje kreolskiej elity społecznej, finansowej i politycznej. Santiago wędruje po zakamarkach pamięci i cofa się o dekadę, a Llosa jeszcze wcześniej, odtwarzając mechanizmy powstawania dyktatury.

Zarówno peruwiańska Rozmowa w Katedrze, jak i osadzone na Dominikanie Święto kozła, to powieści w których „wymyślona” przez autora część fabuły wpleciona została w autentyczne wydarzenia historyczne, często okraszone obecnością prawdziwych (i zwykle niezbyt przyjemnych) osób. To realistyczne opowieści o tyranii, która rodzi się „znikąd”, w imię „pomocy narodowi”, a której nie sposób się już przeciwstawić, gdy pewne granice zostaną przekroczone. Obie książki to wstrząsające relacje z zakątków, których przeciętny Polak nie potrafi pewnie nawet wskazać na mapie. Dlatego tym bardziej zachęcam do lektury, ponieważ powieści Llosy spełniają najważniejszą rolę książek – uczą, pozwalając wyciągnąć własne wnioski.


Tak oto dotarliśmy do podium Najlepszych Książek Przeczytanych Po Pijaku 2022! Poniżej znajdują się trzy tytuły, które skradły moje serce w sposób tak bezdyskusyjny, że nie miałem nawet cienia wątpliwości, że to właśnie one znajdą się w TOPowej trójce. Problem pojawił się jednak, gdy przyszło mi tytuły te ułożyć w „odpowiedniej kolejności”. Nie da się. Choć powieści te różni niemal wszystko (a już z całą pewnością miejsca akcji, czy język w jakim każda została napisana), to wszystkie trzy uważam za równie wielkie; wszystkie trzy są ex aequo na pierwszym miejscu nie tylko w tym roku, ale też – wraz z Mistrzem i Małgorzatą – na pierwszym miejscu mojego ogólnego rankingu wśród wszystkich lektur po jakie kiedykolwiek sięgnąłem.

No, to tyle tytułem wyjaśnienia, a teraz zapraszam na trzy lokaty numer jeden 🙂 …


1. (ex aequo) Władysław Reymont – „Chłopi”

Sam nie mogę w to uwierzyć, ale taka jest prawda. Chłopi rozwalili mi system. I domyślam się, że wielu czytających teraz te słowa może popukiwać się w głowy, zwłaszcza, że najważniejsze dzieło Władysława Reymonta to jedna z najbardziej znienawidzonych lektur w szkolnym kanonie. Ja, na całe szczęście, nie dotknąłem Chłopów nigdy wcześniej nawet palcem. Dlaczego „na całe szczęście”? Ano dlatego, że czytając ten wielki utwór w szkole, prawdopodobnie zniechęciłbym się do niego na całe życie. Powód jest taki, jak przy większości wybitnych dzieł literackich – trzeba do nich dojrzeć. I choć są oczywiście nastolatkowie, którzy już w szkolnej ławie potrafią zakochać się w reymontowskich Lipcach, to śmiem twierdzić, że jest to jednak lektura, którą w pełni zrozumieć może jedynie czytelnik dojrzały. Oczywiście nie, żebym z siebie robił nie wiadomo kogo, jednak nieprzypadkowo ocena Chłopów w zależności od wieku, czy doświadczenia czytającego różni się diametralnie, co zaobserwować można na każdym poświęconym literaturze portalu. No dobrze, tyle jeśli chodzi o wstęp; pora wrócić do wspomnianych szkolnych ław, a już w nich siedząc musimy cofnąć się o kolejne przeszło sto lat wstecz…

Choć prawdopodobnie każdy wie na czym opiera się fabuła książki, pozwolę sobie przypomnieć. Mianowicie cała historia osadzona jest w okolicach roku 1900 (dokładna data celowo nie została przez pisarza podana z uwagi na dodanie całości charakteru uniwersalności powtarzającej się opowieści) w jednej z wielu takich samych wiosek centralnej Polski – Lipcach. Akcja powieści obejmuje rok z życia mieszkańców, a rok ten wyznaczają konkretne (przypisane do danej pory) prace, czy obrządki liturgiczne. Główną oś fabularną stanowi z kolei nietypowy… nazwijmy to „układ miłosny”, w którym to jeden z najbogatszych chłopów we wsi – Maciej Boryna oraz jego syn Antek zakochują się w tej samej, najpiękniejszej w okolicy dziewczynie – Jagnie Paczesiównie.

Załóżmy, że tyle jeśli mowa o fabule, wystarczy. Mógłbym pociągnąć wątki dalej, jednak wówczas nie starczyłoby mi chyba stron w Wordzie, by wszystko opisać. Tak czy inaczej, skoro przy pisaniu jesteśmy, to bez dwóch zdań, ze wszystkich książek tegorocznego zestawienia Chłopi napisani są najpiękniejszym językiem. Tu nawet nie ma co porównywać, skoro na tak wysokiej półce w tym względzie mógłbym postawić chyba jedynie Poego oraz Tołstoja. Język jest… aż chciałoby się napisać „obłędny”, choć w rzeczywistości jest… prawdziwy. Mieszanka różnorakich gwar jakimi posłużył się Reymont sprawia, że trudno się stylem noblisty nie zachwycić. Zresztą to zaledwie wierzchołek góry lodowej zalet tego niezwykłego dzieła. Po więcej zachwytów zapraszam na Spotify oraz kanał PodcastPoPijaku, gdzie zdecydowanie bardziej rozwinąłem moje prywatne wrażenia odnośnie lektury. W dużym skrócie: Chłopi = czytelniczy orgazm. Serio.


1. (ex aequo) Gabriel Garcia Márquez – „Sto lat samotności”

W przeciwieństwie do poprzedniej pozycji, dzieło Gabriela Garcii Márqueza uwielbiają niemal wszyscy, którzy kiedykolwiek się z nim zetknęli. Wyjątki jak zawsze się zdarzają, a i powód ku temu spory (o czym pod koniec wywodu), jednak naprawdę ciężko jest znaleźć czytelnika, który kręciłby nosem na historię wioski Macondo i zamieszkującego ją rodu Buendia. To opowieść magiczna dosłownie i w przenośni na całej masie płaszczyzn! Nie bez powodu jest to także druga najczęściej czytana powieść napisana w języku hiszpańskim, ponieważ dosłownie cały świat kocha Sto lat samotności. Jeśli lektura ta jeszcze nie wpadła Wam w ręce, moglibyście zapytać: Ale dlaczego? No i właśnie teraz wujek Przemek postara się Wam na pytanie to, choć w części odpowiedzieć.

Otóż cała historia, zupełnie jak Chłopi, rozgrywa się w bliżej nie określonym czasie. Tzn. zgodnie z tytułem opowieść opisuje okres stu lat, jednak ciężko jest dokładnie sprecyzować jaki to okres w dziejach ludzkości (wielu przypuszcza, że może mieć to miejsce od połowy XIX, do połowy XX wieku, choć nigdy nie zostało to oficjalnie potwierdzone). Na samym początku poznajemy kilkoro osób, które (co bardzo ważne – miejscem akcji jest Ameryka południowa, a konkretnie dzikie obszary Kolumbii) wyruszają w podróż przez bagna i moczary, poszukując nowego miejsca na Ziemi oraz lepszego jutra. Wśród owych osób znajduje się kuzynostwo – Jose Arcadio Beundia oraz Urszula Iguaran, wygnani poniekąd z macierzystej wioski w związku z oskarżeniami o kazirodztwo oraz fatum rzucone na oboje, jakoby z tego związku miało narodzić się dziecko… ze świńskim ogonkiem. W pewnym momencie podróży znużony Jose Arcadio zatrzymuje się i zarządza, że w tym właśnie miejscu powstanie ich nowa wspaniała osada. I tak też się dzieje, a osada nazwana zostaje Macondo. Od tego momentu zaczynamy obserwować rozwój mieściny, a także pełne wzlotów i upadków perypetie kilku pokoleń rodziny Buendia.

Heh, trochę to nawet zabawne, bo napisałem tu już przeszło pół strony, a nadal nie wiadomo w czym rzecz, prawda? Głównym powodem jest chyba fakt, że tego typu powieści nie da się ani streścić, ani opisać wrażeń z jej lektury w kilku zdaniach. Zresztą sami pomyślcie, jak streścić coś, co przepełnione akcją na zaledwie czterystu stronach opisuje sto lat z życia kilku pokoleń ludzi. Powiem jednak, że Sto lat samotności to dzieło, w którym jego autor pochyla się nad odwiecznymi bolączkami nie tylko swego kraju, ale całego, ogarniętego nędzą, wojnami i wiarą w cuda kontynentu jakim jest Ameryka południowa. Na dobrą sprawę robi mniej więcej to samo co Mario Vargas Llosa, z tą jednak różnicą, że u Peruwiańczyka wszystko jest „twarde”, realistyczne i zgodne z historyczną prawdą; u Marqueza natomiast ból, bieda i cierpienie zatopione są w cudownych barwach, pięknych pejzażach i magii. Bardzo specyficzna to powieść z powtarzającymi się non stop tymi samymi imionami (to stanowi chyba główny, wspomniany na początku problem dla czytelnika), jednak „specyficzna” w znaczeniu „wyjątkowa” bowiem takiej mieszanki nie znajdziecie nigdzie indziej. Literatura przez duże L!


1. (ex aqueo) Thomas Mann – „Czarodziejska góra”

Rok 2022 zatoczył koło. Stare porzekadło mówi, że ostatni będą pierwszymi, jednak na sam koniec (a zarazem szczyt) tegorocznego podsumowania wskakuje powieść, którą w mijającym roku przeczytałem jako pierwszą. Zachwyt po dziś dzień ogromny i jak widać udało mi się przez kolejnych dwanaście miesięcy sięgnąć po całkiem sporo świetnej literatury, jednak przyznaję, że po przełożeniu ostatniej strony jednego z największych dzieł Thomasa Manna, poczułem pustkę. Pamiętam, że pomyślałem: No dobra, to tyle jeśli chodzi o czytanie. Przecież nie znajdę już nic lepszego. I ok, znalazłem Marqueza, Chłopów, czy Vargasa Llosę, jednak już w styczniu nie było wątpliwości która powieść zamknie czytane właśnie przez Was zestawienie. Pora więc przedstawić świat, który zachwycił mnie bez reszty…

Dwudziestotrzyletni Hans Castorp jedzie do Szwajcarii, by odwiedzić przebywającego w usytuowanym wysoko w górach sanatorium kuzyna. Wizyta zaplanowana pierwotnie na trzy tygodnie, przedłuży się jednak… do kilku lat.
I właściwie to wszystko co można powiedzieć o fabule Czarodziejskiej góry.
Zaskoczeni? Skonfundowani? Zachodzicie w głowę pytając: Koleś, co Ty tu w ogóle dajesz? Że niby książka z takim opisem przebija Lot nad kukułczym gniazdem, Diunę, czy Wielkiego Gatsby? No bez jaj!
Rzeczywiście opis być może nie rzuca na kolana, jednak pozwólcie mi wyjaśnić.

Przede wszystkim w dziele Manna czas zatrzymuje się w miejscu, czy też przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. I choć brzmi to jak wyświechtany banał, to wierzcie mi na słowo, że nigdy nie przeżyłem czegoś takiego jak podczas tej lektury. Ba, okazuje się, że nie ja jeden, gdyż zgłębiając temat doszukałem się ciekawych naukowych opracowań dotyczących zabiegu zastosowanego przez niemieckiego noblistę. To idealna powieść na zimowe wieczory, zwłaszcza dla tych, których najbardziej interesują nie gwałtowne zwroty akcji, a poznanie bohaterów, czy… samego siebie. Bo właśnie siebie czytelnik poznaje chyba najlepiej śledząc losy młodego Hansa Castorpa, to z nim odkrywa różnorakie prądy filozoficzne, postawy i ludzką naturę. Jako wisienkę na torcie Mann serwuje czytelnikom jedno z najbardziej nieoczywistych i zaskakujących zakończeń jakie zdarzyło mi się przeczytać, dlatego też w moim odczuciu sam tytuł powieści pasuje tu jak ulał, bo to naprawdę istna magia, stworzyć coś tak DOSKONAŁEGO jak Czarodziejska góra.

***

I to by było na tyle, jeśli chodzi o czytelnicze podsumowanie mijającego roku według PisanegoPoPijaku. Dzięki jeśli przeczytaliście; podzielcie się własnymi literackimi doznaniami i … do następnego razu 😉 Cześć!


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *