
Ten o prawdziwej magii świąt, czyli “Klaus” [recenzja]
Zanim jeszcze się rozkręcę i zacznę wychwalać pod niebiosa jedną z najnowszych produkcji Netflixa, muszę się do czegoś przyznać, mianowicie… nie cierpię pełnometrażowych filmów animowanych! No, może to zbyt mocne słowa, całe to „nie cierpię”, jednak faktem jest, iż nigdy nie traktowałem tego rodzaju filmów na równi z thrillerami, komediami, horrorami itp. itd. Nigdy nie byłem w stanie traktować ich inaczej aniżeli z przymrużeniem oka. Zasypiałem na Królu lwie, Shrek fajny był jedynie odrobinę i to wyłącznie w pierwszej części, Kraina lodu nie roztopiła mego serca, Toy story wymownie przemilczę, Coco – przereklamowane, Jak wytresować smoka? Lepiej byłoby zapytać: Jak można tak spieprzyć temat majestatycznych smoków? Mógłbym tak jeszcze przez pół strony, nie mam jednak zamiaru nad nikim się pastwić. Zresztą, każdy ma prawo do własnego zdania i nie neguje tego, że kogoś animacje mogą rajcować. Tyle tylko, że ja nie jestem tym kimś. A właściwie NIE BYŁEM! Nie byłem do czasu seansu omawianego właśnie Klausa – opowieści o genezie legendy Świętego Mikołaja. W dalszej części tekstu znajdziecie już tylko pochwały, fanfary, fajerwerki i gorące serduszka wysłane w kierunku SPA Studios, które to wypuściło w świat tę piękną, niesamowitą historię o dobrych uczynkach, wierze, zmianach, pokoju i miłości; historię, która, bez dwóch zdań, z miejsca wskoczyła nie tylko na szczyt mojego prywatnego rankingu pełnometrażowych filmów animowanych, ale i filmów w ogóle.
Jak na historię o Świętym Mikołaju, Klaus zaczyna się dosyć nietypowo, bo w Królewskiej Akademii Pocztowej, w której całe zastępy listonoszy szkolą swe umiejętności, by stać się Michaelem Jordanem reprezentowanej branży. Jednym z adeptów Akademii jest Jesper – leniwy i rozkapryszony syn dyrektora placówki. Poznajemy go, gdy z powiekami obłożonymi plasterkami ogórka zamawia u jednego ze służących latte, tęskniąc za luksusami domu, w tym do aksamitnej pościeli. Kiedy wszyscy pozostali kadeci ciężko trenują, Jesper nie robi absolutnie nic, korzystając jedynie z dobrodziejstw bycia synem swego ojca. Nadchodzi jednak czas rozliczenia młodzieńca z jego „pracy” a kiedy na jaw wychodzi jawna próżność chłopaka, wściekły ojciec stawia mu ultimatum – Jesper zostanie oddelegowany na daleką północ, do zapomnianej miejscowości Smeerensburg, w której to w przeciągu roku musi dostarczyć sześć tysięcy listów, inaczej zostanie wydziedziczony i o dalszym beztroskim życiu będzie mógł jedynie pomarzyć.
Już samo powitanie w położonym „na końcu świata” Smeerensburgu nie jest łatwe ani dla naszego bohatera, ani nawet dla widzów. Mieścina odpycha ze wszech stron. Jest szaro, brudno i ponuro, przez ulice przewijają się pojedyncze, tajemnicze osobniki, a wszystkie domostwa „ozdobione” są powbijanymi weń toporami, siekierami, czy tasakami. Rzecz jasna, jak to na północy, jest też cholernie zimno. Szybko okazuje się również, że miasto zamieszkiwane jest przez dwa zwaśnione i rywalizujące ze sobą od zarania dziejów rody Krumów i Ellingboe’czyków, których głównym życiowym celem jest tępienie „sąsiadów” na każdym kroku. W tej sytuacji pozycja Jespera wydaje się być gorzej niż beznadziejna, bo jakim to cudem miałby roznieść sześć tysięcy listów w tej zapadłej, ociekającej nienawiścią dziurze? Istne Mission impossible! Wszystko jednak zmienia się, gdy nasz blondasek poznaje miejscową, zniechęconą życiem nauczycielkę oraz starego drwala lubującego się w tworzeniu zabawek dla dzieci. Tyle jeśli chodzi o fabułę, uprzedzę jednak, iż jeśli myślicie, że wiecie co wydarzy się dalej, jesteście w większym błędzie, niż moglibyście to sobie wyobrazić.
Pora na zalety oraz wady, jednak z ręką na sercu, nie potrafię wymienić tych drugich, a jedynym czego mógłbym się czepić jest czas trwania, bowiem te półtorej godziny mija tak niepostrzeżenie, że aż prosi się o dodatkowe choćby trzydzieści minut. I to tyle w temacie mankamentów, czas więc na plusy, a tych mamy w Klausie całkiem sporo! Pierwszym i najbardziej rzucającym się w oczy jest oczywiście sama animacja, będąca ukłonem w stronę dawnych czasów. W Oceanie zalewających kina animacji komputerowych, rysowane cacko pokroju Klausa robi naprawdę świetne wrażenie. Jak wspomniałem we wstępie – daleko mi do znawcy tego akurat tematu, nie będę się więc zgrywał pisząc jaka to kreska i jakie są jej atuty, ponieważ najzwyczajniej nie mam o tym bladego pojęcia. Potrafię jednak poznać, gdy coś jest przyjemne dla oka i słowo daję: ta bajka taka właśnie jest. W skład animacji wchodzą rzecz jasna postaci, a te – trzeba przyznać – poprowadzone są bardzo ciekawie i choć momentami być może aż za bardzo przerysowane (heh), ich losy śledzi się z niekłamaną przyjemnością i zaciekawieniem, bez względu na to, czy mowa o bohaterach pierwszo-, drugo-, czy trzecioplanowych; pozytywnych, czy negatywnych. Cała strona wizualna zachwyca i powala na kolana, nawet jeśli tylko takiego laika jak ja.
Jak to bywa w większości szanujących się produkcji XXI wieku, strona audio również stoi na wysokim poziomie. Na ścieżce dźwiękowej znajdziemy klasyki takie jak Ice Ice Baby, Holding Out for a Hero, czy Eye of the Tiger, doprawione nutami oryginalnymi, stworzonymi na potrzeby filmu (tu prym wiecie piosenka Invisible w wykonaniu Zary Larsson), czy genialnie wplecionymi w poszczególne sceny prawdziwymi perełkami jak chociażby Don’t Mess withe the Postman, które autentycznie rozbawiło mnie do łez. Animacje kierowane zza granicy na nasz rodzimy rynek posiadają jeszcze jedną zaletę – dubbing. W tej dziedzinie od dawna mieliśmy się czym chwalić, dlatego nie będzie chyba niespodzianką stwierdzenie, że i ekipie podkładającej głosy pod postaci z Klausa należą się ogromne brawa. Komu największe? Ciężko powiedzieć, chociaż z pewnością nie da się nie zachwycić Wiktorem Zborowskim (w roli tytułowego Klausa), idealnie wręcz zespojonym ze swoją postacią. Ponadto ukłony należą się także między innymi Annie Dereszowskiej (rola: Alva – nauczycielka), Józefowi Pawłowskiemu (Jesper), czy Hannie Śleszyńskiej jako nestorce rodu Krumów.
Kolejna porcja konfetti ląduje na głowie Sergio Pablosa (twórcy z SPA Studios) za sam sposób opowiedzenia historii, którą ponoć znamy już wszyscy wzdłuż i wszerz. Ale, czy na pewno? Przekonajcie się sami sięgając po omawiany tytuł, póki co zdradzić mogę, iż za samo nowatorskie podejście do tak – zdawałoby się – wyświechtanego tematu jakim są Święta Bożego Narodzenia (choć o Bogu, czy religii nie ma tu na szczęście ani słowa) należy się tutaj stos nagród. Znajdzie się tu również całkiem sporo mniejszych lub większych odwołań do klasyki jak dla przykładu Opowieści wigilijnej, czy Grincha, a wszystko to razem tworzy mieszankę wybuchową, jednak w specyficznym, ciepłym, przytulnym i rodzinnym tego słowa znaczeniu. Warto zaznaczyć, że choć z opowiadanej historii płyną oczywiście ważne, życiowe lekcje, nie ma tu umoralniających przegięć i zbędnego patosu, a wszystko wydaje się być idealnie wręcz wyważone. Styl w jakim owe lekcje zostają nam „sprzedane” wywołać może jedynie poczucie rozlewającego się po sercu miodu.
Pierwsza w historii tego bloga recenzja animacji dobiega końca. Nie była odkrywcza, wiem o tym. Wiem też, że czułem potrzebę przelania „na papier” tych kilku akapitów ogromnego zachwytu, ponieważ po raz pierwszy w mym 35. letnim życiu, film animowany sprawił, że po seansie chciałem wstać i klaskać. Tylko, że głupio by to wyglądało przy biurku, w pustym pokoju. Tak, czy inaczej, żaden ze mnie co prawda znawca i prawdopodobnie przeoczyłem kilka istotnych detali, jednak z pełną odpowiedzialnością za własne słowa mogę powiedzieć, iż Klaus to propozycja wybitna nie tylko w swoim gatunku! Śmiem twierdzić, że bajka ta z czasem zyska (a przynajmniej powinna zyskać) status dzieła ponadczasowego, czy kultowego i to nie tylko w okresie świąt, a all year long, ponieważ zasługuje na to jak mało która. Tyle ode mnie, a Wam po raz ostatni polecam tę prawdziwie cudowną historię. Uwierzcie mi na słowo, tak jak i w trakcie seansu, na chwilę znów uwierzycie w Świętego Mikołaja, czując bijącą z ekranu prawdziwą magię świąt.
OCENA: 9,5/10
- Fot.: Netflix

