RECENZJE,  SERIAL

Ten o serialu, który wciąż daje radę, czyli “Czarne lustro” [recenzja]

Wszyscy, którzy oglądają Black Mirror, wiedzą. Natomiast Ci, którzy nie oglądają dowiedzą się teraz i to właśnie dla nich pisany jest niniejszy wstęp, mianowicie… niech nie odstraszy Was cyferka „5” po napisie „season” bowiem numeracja tak sezonów jak i samych odcinków jest podczas seansów Czarnego lustra najmniej istotna. Dlaczego? Ponieważ omówię za chwilę kolejną odsłonę antologii i to w najczystszej postaci, czyli w dużym skrócie: każdy epizod to inna historia, z innymi aktorami itd., gdzie na dobrą sprawę odcinki z sezonu pierwszego mogłyby zadebiutować w piątym i na odwrót. Jedynym spoiwem wszystkich opowiadanych historii jest ich przesłanie, które w tym konkretnym przypadku oznacza zobrazowanie tego w jak złym kierunku zmierzamy jako ludzkość wraz z postępem technologicznym i jak zatracają się w nas wartości, które powinniśmy w sobie pielęgnować. Tyle tytułem wprowadzenia dla nieobeznanych z tematem. Dla bardziej obeznanych, mogących zapytać: „Ej, a dlaczego nie robisz jak każdy ‘normalny’ portal trzech osobnych recenzji?” udzielam odpowiedzi, a właściwie dwóch: Pierwsza: Bo nie chce mi się trzy razy pisać tego samego; druga: bo choć teoretycznie to bez znaczenia, akurat tym razem istnieje powód, dla którego trzy najnowsze odcinki Czarnego lustra chciałbym spiąć jedną klamrą. To co? Lecimy?

Najnowsza odsłona telewizyjnego przeboju autorstwa Charliego Brookera zaskakuje i to na kilku poziomach. Pierwszy, a zarazem najbardziej przyziemny jest taki, że w odróżnieniu od dwóch poprzednich sezonów, ten zawiera „zaledwie” trzy odcinki, co rzeczywiście może zaskakiwać, chyba, że przypomnimy sobie, iż właśnie taką liczbę epizodów zawierały odsłony numer jeden oraz dwa. Sezon umownie nazwany piątym zawiera w sobie historie zatytułowane kolejno: Striking Vipers, Smithereens oraz Rachel, Jack i Ashley Too. W następnym akapicie rozwinę poszczególne wątki, jednak póki co „na szybko” sprawa wygląda następująco: Striking Vipers to opowieść o dwóch kumplach z college’u, którzy w latach szkolnych szaleństw uwielbiali zarywać noce, by pograć w grę komputerową, będącą czymś na wzór znanego chyba wszystkim Street Fightera, czyli innymi słowy mordobicie. Po latach ziomale spotykają się na urodzinach jednego z nich, który to w ramach prezentu otrzymuje najnowszą wersję kultowej gry, dzięki której sam będzie mógł stać się jednym z zawodników walczących na śmierć i życie! Jak pokaże przyszłość, nie tylko tego typu doznaniami będzie się można rozkoszować w trakcie gry.

Smithereens to z kolei najbardziej osadzony w naszych realiach i rzeczywistości odcinek spośród całej trójki, odcinek, który powinien wbić w fotel najbardziej, co jednak – przynajmniej moim zdaniem – się nie dzieje. To historia bezimiennego przez znaczną część opowieści taksówkarza świadczącego swe usługi w czymś na podobę Ubera. Nikt jednakże nie zauważa, że nasz bezimienny przyjmuje kursy wyłącznie spod siedziby wielkiej korporacji Smithereens. I tak oto pewnego dnia, gdy na tylnym siedzeniu sytuuje się niczego nie spodziewający się stażysta ze wspomnianej wcześniej korporacji, nasz taxi driver porywa chłopaka i pod groźbą zabicia żąda, by połączono go telefonicznie z prezesem wielkiej firmy, co rzecz jasna nie będzie wcale rzeczą prostą, bo umówmy się – byle Kowalski (przepraszam rodzinko) nie może ot tak sobie wymagać bezpośredniej rozmowy z Markiem Zuckerbergiem. Czy rozmowa między panami dojdzie do skutku? A jeśli tak to jaki jest jej cel patrząc z perspektywy zdesperowanego kierowcy-porywacza?

Trzecia historia – Rachel, Jack i Ashley Too „zawiera” największą światową gwiazdę spośród obsady wszystkich nowych odcinków oraz… przeczy większości tego co stanowiło od zawsze o sile Black Mirror! A jednak ma w sobie TO COŚ! To opowieść o trzech dziewczynkach i jednej lalce. Pierwsza dziewczyna jest niezwykle nieśmiała, a oddech daje jej jedynie zasłuchiwanie się w przebojach ukochanej pop gwiazdki – Ashley O. Druga dziewczyna to siostra tej nieśmiałej a zarazem jej przeciwieństwo – pewna siebie rockowa dusza. Trzecia dziewczyna to wspomniana pop gwiazdka – Ashley O, w którą wciela się nie kto inny jak bożyszcze nastolatek – Miley Cyrus! „Lalka” to tytułowa Ashley Too – fanowski gadżet, dzięki któremu imperium żywej Ashley rośnie w siłę, aż do momentu gdy ta zapada w śpiączkę, z której nigdy już nie powinna się zbudzić. Czy siostrom uda się uratować idolkę nastolatek? A jeśli tak to… po co?

Jako, że jest to w miarę możliwości szybka recenzja przejdę do sedna, czyli pytania, dlaczego powstał jeden tekst zamiast trzech? Odpowiedź jest prosta: Pierwsze dwa sezony Czarnego lustra były niszową produkcją brytyjską, która nie wiedzieć czemu nie przyjęła się w rodzimym kraju. Dzięki Internetowi popularność serialu zaczęła rosnąć co zaowocowało przejęciem tytułu przez Netflix. I wszystko generalnie byłoby (jest) ok, gdyby nie fakt, iż od pewnego czasu zauważalne jest … nazwijmy to „wygładzenie” poszczególnych odcinków, ich zamerykanizowanie i sprawienie, by docierały do większego grona odbiorców. W sumie nie ma w tym nic złego, zwłaszcza, gdy przykład sezonu numer pięć zaburza poniekąd sam odbiór kolejnych epizodów. Spośród nowych trzech odcinków jedynie drugi (Smithereens) prowadzony jest w stylu „starego, dobrego Black Mirror” – jest przygnębiająco, bardziej ludzko, a mnie Hollywoodzko. Tymczasem to dwa pozostałe odcinki, przynajmniej w mojej ocenie prezentują się znacznie lepiej, choć i one nie ustrzegają się błędów. Striking Vipers opowiada o uczuciu, którego być nie powinno, a które rozkwita dzięki nowym technologiom. Rachel, Jack i Ashley Too aż roi się od scenariuszowych potknięć, jednak robi to poniekąd świadomie, sumarycznie dając nam… najbardziej pozytywny odcinek w historii serialu (co z kolei przeczy nawet samemu tytułowi produkcji). Smithereens to jak wspomniałem „stare, dobre Czarne lustro” tyle, że tutaj „stary” i „dobry” pomysł wypadł nieco banalnie (co nie oznacza, że nie poddaje on rozważeniu kwestii istotnej w dzisiejszej dobie Internetu).

Do zalet wszystkich nowych odcinków zaliczyć można poziom aktorstwa i obsadę samą w sobie. W Striking Vipers brylują Anthony Mackie (znany z chociażby Hurt Locker), Yahya Abdul-Mateen II oraz Nicole Beharie. Smithereens prowadzi z kolei świetny duet Andrew Scott – Damson Idris, których dzielnie wspiera rozpoznawalny dzięki Różowym latom 70, Topher Grace. Rachel, Jack i Ashley Too przejmują kobiety i tutaj największe brawa należą się Miley Cyrus, która być może ciut przedramatyzowała, jednak – tak mi się przynajmniej wydaje – zrobiła to właśnie tak jak trzeba to było zrobić. I tu jeszcze mała ciekawostka: w rolę Jack wciela się niejaka Madison Davenport. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, iż młoda aktorka wygląda IDENTYCZNIE jak odmłodzona wersja Jane Krakowski (30 Rock, Ally McBeal). Przez cały seans nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że skądś znam tę całą Madison i okazało się, że nie tylko ja jeden tak pomyślałem. Wszystkie fora tematyczne dotyczące Davenport pełne są tematów pt.: „ Jak to możliwe, że ona nie jest spokrewniona z Jane Krakowski”. Podobieństwo pomiędzy obiema paniami polecam sprawdzić w ramach filmowej ciekawostki, a jako kolejny plus nowego Czarnego lustra wymienię – jak zawsze zresztą – świetny soundtrack, którego fragment znajdziecie pod koniec tekstu.

Celowo, by nie zaspoilerować zbyt wiele, starałem się omijać rozwijanie fabuły każdego z epizodów, wymieniłem największe zalety oraz ponarzekałem, że „stare, dobre” brytyjskie GOD SAVE THE QUEEN coraz częściej zamienia się podczas seansów Black Mirror w Jankeskie GOD BLESS AMERICA. Mało tego – gdyby spróbować umieścić nowe odcinki w rankingu wszystkich odcinków Czarnego lustra, wszystkie trzy znalazły by się gdzieś w połowie stawki, gdyż daleko tu do efektu wow jakie wywierały pierwsze sezony produkcji. Wszystkim trzem epizodom czegoś brakuje: Pierwszemu być może rozwinięcia wątku, drugiemu nie uciekania się do banałów, trzeciemu powagi, z jakiej serial jest znany. A jednak, mimo wszystko, śmiało można – po raz piąty już – pochwalić tak Charliego Brookera jak i całą współtworzącą serial ekipę. Trzy nowe odcinki to ponownie trzy godziny dające w mniejszym lub większym stopniu do myślenia, pozwalające przed odpaleniem kolejnego epizodu na chwilę zastanowienia się nad kondycją współczesnego świata. I właśnie dlatego Black Mirror było, jest i prawdopodobnie przez długi czas jeszcze będzie produkcją która mówiąc kolokwialnie daje radę. I to daje mocno!

Earl Grant - Not One Minute More (1960)


  • Fot.: Netflix

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *