RECENZJE,  SERIAL

Ten o bohaterach XXI wieku, czyli “The Umbrella Academy” [recenzja]

Przyznam się bez bicia, że na dobrą sprawę nie mam pojęcia, od czego zacząć, bowiem tak “grubo” zakrojonej akcji promocyjnej, a zarazem takich oczekiwań do spełnienia, nie miał przed sobą jeszcze chyba żaden serial. Dlatego może i to właśnie będzie dobrym punktem wyjścia, skoro gdy do wymienionych dodamy jeszcze sygnaturę Netflixa, otrzymamy popkulturowy projekt naszych czasów, godny XXI wieku, określający zarówno jego zalety, jak i wady. Mamy tu przecież gigantyczną w zasięgi platformę, która szturmem podbiła świat, a której oryginalne obrazy coraz częściej spotykają się z kpinami tak samych (co bardziej wybrednych) widzów, jak i telewizyjnego środowiska. Netflixowi zarzucane jest głównie pójście w ilość, zamiast jakości. Wszystko pięknie opakowane, dostępne niemal dla każdego i produkowane dla każdego; tworzone dla masowego widza, który nie ma ochoty na myślenie przed telewizorem, chce po prostu usiąść wieczorem przed ekranem, oddając się czystej, niezobowiązującej rozrywce. I nie ma w tym nic złego, nikogo nie oceniam, fakty są jednak takie, że świat małego ekranu znacznie na przestrzeni ostatnich lat ewoluował; nie są to już czasy Miodowych lat czy – patrząc globalnie – Dynastii. Konkurenci Netflixa zagryzają zęby, częstokroć dopiekając gigantowi, że takie to słabe, że bez aspiracji na coś większego. I czym odpowiada nasza ulubiona platforma? Ekranizacją komiksu! I już w tym momencie można by pokręcić głową z politowaniem, czego sam jestem najlepszym przykładem. Nie wierzyłem bowiem w sukces The Umbrella Academy, choć przyznaję – przede wszystkim z tego powodu, że śmiać mi się chce, gdy obserwuję tę dziwną modę na drewniane filmy/ seriale superbohaterskie. Tymczasem N ma moje zdanie w głębokim poważaniu i z każdego dostępnego zakątka Internetu atakuje swoim najnowszym domniemanym hitem! W pewnym momencie z autentycznym lękiem otwierałem lodówkę, obawiając się, że i stamtąd wyjrzy parasol (znak rozpoznawczy produkcji). Okazuje się jednak, że sporo osób OD LAT czekało na ten tytuł w wydaniu audio-video, bo sam komiks, na bazie którego powstał omawiany właśnie serial, zadebiutował dekadę temu. Czy fani pierwowzoru mogą być usatysfakcjonowani? Czy zwykły zjadacz chleba, jak ja, stroniący od obrazkowych opowieści, a tym bardziej od superhero movies ma tu czego szukać?

Kiedy tak naprawdę rozpoczęła się ta historia, tego nie wiemy, wiemy za to, w którym momencie rozpoczęła się ona dla nas. Był październik 1989 roku, kiedy 43 kobiety na całym świecie urodziły dzieci. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że jeszcze o poranku w dniu porodu żadna z przyszłych matek nie była w ciąży. Z niewyjaśnionych (póki co) powodów kilkorgiem z dzieci zainteresował się miliarder – sir Reginald Hargreeves, który to adoptował (a właściwie wykupił) siedmioro wybrańców. Jako że mamy tu do czynienia z komiksem o bohaterach próbujących uratować świat, nie będzie chyba zaskoczeniem, iż każde z „rodzeństwa” posiada jakieś nadprzyrodzone moce, dzięki którym „ojciec” ponumerował podopiecznych pod względem „przydatności”. Numer 1 – Luther (Spaceboy) to obdarzony ogromną siłą lider drużyny, w połowie goryl i – jak wskazuje jego nickname – bywalec kosmosu. Numer 2 to Diego (The Kraken) – chłopak całkiem zręczny, a zręczność ta przejawia się przede wszystkim w nietuzinkowym posługiwaniu się nożami. Pod trójką kryje się Allison (The Rumor) i tu wkraczamy już powoli w całkiem fajne zdolności. Allison posiada dar (będący zarazem klątwą), za który wielu sporo by dało – dziewczyna potrafi rozpuszczać plotki. I to nie byle jakie plotki, bowiem to, co powie, staje się faktem dla osoby, w kierunku której wypowiedziane zostały słowa, więc na dobrą sprawę, No. 3 może mieć u stóp cały świat. Numer 4 przypisany został Klausowi, a jego umiejętność to rozmowa ze zmarłymi oraz ich przywoływanie. Tyle tylko, że jak łatwo się domyślić, odbija się to na psychice, dlatego z całego „rodzeństwa” to Klaus (The Seance) jest najbardziej „luzackim” i imprezowym (ćpa i pije, by zagłuszyć głosy w głowie) typem, na którego – ze względu na wybryki – reszta patrzy z powątpiewaniem. Numer 5 to… Pięć (przynajmniej w serialu nie podano jego imienia). Ten z kolei potrafi podróżować w czasie i przestrzeni, co spowodowało, że po 17 latach spędzonych na różnych płaszczyznach czasowych, ni stąd ni zowąd powraca na łono rodziny w ciele 13-latka i z umysłem zgorzkniałego emeryta, by obwieścić wszystkim zbliżającą się Apokalipsę (co stanowi punkt wyjścia dla całej historii). O numerze szóstym wiadomo niewiele, co w połączeniu z jego supermocą czyni go zarazem jedną z najciekawszych postaci. O Benie (The Horror) wiemy tyle, że zginął gdzieś pomiędzy dzieciństwem a dorosłością (kiedy to poznajemy bohaterów), a przed Akademią (nie wspomniałem o tym wcześniej, choć chyba oczywistym jest, że cała siódemka wychowuję się, a raczej szkoli, w tytułowej Akademii prowadzonej przez papę Reginalda) usytuowany jest jego pomnik. O zdolnościach Bena nie będę opowiadał, gdyż widzowie serialu odkryją je dopiero w ostatnim odcinku pierwszego sezonu, a i to nie będzie zbyt czytelne. Niecierpliwym polecam sprawdzenie w Google (jak i ja zrobiłem zaraz przy premierowym odcinku ;)). Numer 7 to Vanya. Vanya (The White Violin), która… nie posiada żadnych nadprzyrodzonych umiejętności. Od wczesnego dzieciństwa separowana od reszty „braci” i „sióstr”, uważana za najsłabsze ogniwo. Sam założyciel Akademii nie przyznaje się do jej istnienia, nie ma jej na żadnym z rodzinnych zdjęć. Żyjąca w poczuciu bycia przeciętną Vanya koi smutek grą na skrzypcach. I to właściwie byłoby na tyle w kwestii Numeru Siedem. Jednak nie będzie chyba niespodzianką, jeśli zdradzę, że to właśnie Vanya okazuje się być główną bohaterką, a sama numeracja „rodzeństwa”… a zresztą, sami zobaczycie. Z pozostałych wartych odnotowania postaci należałoby jeszcze dodać Hazela oraz Cha-Chę, dwójkę podróżujących w czasie płatnych zabójców, dybiących na życie Numeru Pięć. Do tej dwójki zresztą jeszcze wrócę. Tymczasem słów kilka o Netflixowej promocji oraz komiksowym pierwowzorze…

Akademia Pana Hargreevesa | Netflix

„Netflix umie w social media” to jedno z najczęstszych określeń opisujących próby dotarcia platformy do każdego właściwie domu. Pamiętacie klip promujący ostatni z dotychczasowych sezonów Orange Is The New Black z Magdą Gessler w roli głównej? „I wtedy wjeżdża Magda, cała na pomarańczowo…”. I wjechała, docierając pod strzechy polskich domostw. Wspomniane promo z najpopularniejszą restauratorką nad Wisłą stało się kilka miesięcy temu prawdziwym hitem Sieci, a Netflix pokazał, że wie, “jak się to robi”. Nie inaczej jest w przypadku The Umbrella Academy, które w Polsce promuje między innymi powyższa zapowiedź wzorowana na znanej wszystkim Akademii Pana Kleksa. Rzecz jasna odpowiedni przelew na konto zainkasował sam Piotr Fronczewski, czyli nie kto inny jak Pan Kleks we własnej osobie. I tym właśnie ruchem N po raz kolejny pokazał, że widz nie jest mu obojętny, a środki, jakimi dysponuje gigant, potrafi przekuć w naprawdę udaną reklamę. Nadal jednak mogą pojawić się głosy, że jest to ponownie przyciągająca wzrok wydmuszka atakująca odbiorcę z każdego możliwego miejsca, na którą należy patrzeć z dystansem, przecież to „tylko” komiksowa historyjka. I jak wspomniałem we wstępie – i ja podzielałem takie właśnie odczucia oraz wątpliwości. Możecie mnie ukrzyżować, możecie mi spluwać pod stopy, mijając mnie na ulicy, ale nic na to nie poradzę – wyrosłem z superbohaterów (nie ujmując w żadnym wypadku nikomu). Nie bawią mnie faceci w obcisłych rajtuzach, z pelerynami powiewającymi za plecami, nie bawi mnie strzelanie laserami z oczu. Nawet mój ukochany niegdyś Spider-Man (tu przyznaję, że za dzieciaka zbierałem komiksy z Pajęczakiem przez ładnych kilka lat) poszedł w odstawkę. Na całe szczęście, tak jak świat seriali, tak i świat herosów z obrazka ewoluował. Stawiający się siłom zła bohater nie musi już przywdziewać tandetnej maski ani legginsów, może być „zwyczajnym” obywatelem jak ja czy Ty, tyle tylko, że z jakąś nadnaturalną zdolnością (idealnym przykładem tego typu bohatera, jak i serialu, jest fenomenalny Legion, który to polecam z całego serca).

Nie będę teraz zgrywał się na wielkiego znawcę rysunkowego pierwowzoru The Umbrella Academy, jednak – i niech będzie to jakiś wyznacznik – jest to pierwszy w moim życiu przypadek, gdy w trakcie oglądania filmu/ serialu poszperałem nieco w Internecie, by dowiedzieć się co, kto, jak i dlaczego. No i okazuje się, iż cała seria zadebiutowała w 2008 roku (The Umbrella Academy: Apocalypse Suite), zdobywając nagrodę Eisner w kategorii „Najlepsza seria limitowana”. Następne było The Umbrella Academy: Dallas, a obecnie powstaje część trzecia – The Umbrella Academy: Hotel Oblivion. Po co w ogóle o tym piszę? Ano po to, by zaznaczyć, iż jednym ze współscenarzystów jest twórca oryginalnej serii komiksów, Gerald Way, oraz po to, by wyjaśnić pewne zarzuty odnośnie wierności Netflixowej ekranizacji, choć z braku fachowej wiedzy skupię się jedynie na dwójce bohaterów, która skradła moje serce, a dwójką tą są: Hazel i Cha-Cha – podróżujący w czasie najemnicy. Wielu fanów pierwowzoru narzeka na zbytnie ugrzecznienie postaci. I mają do tego pełne prawo! Czego dotyczą zarzuty? Hmm, powiem może, jak prezentuje się wspomniana dwójka w oryginale. To para psychopatów odzianych w nazistowskie mundury ze swastyką na ramieniu i dziecinno-przerażające maski na twarzach; uwielbiają słodycze, które wcinają nad zmasakrowanymi zwłokami swych ofiar. W serialu widzimy słabość do łakoci, a także specyficzne maski, jednak czy naprawdę trzeba wyjaśniać, dlaczego w produkcji, która ma w planach podbić świat (również najmłodszych widzów) nie pokazano nam psycholi ze swastykami? Chyba nie, prawda? W moim odczuciu wątek Hazela i Cha-Chy poprowadzony został kapitalnie, wpasowując się zarazem w pewne, może i ugrzecznione, ale przede wszystkim bardziej zjadliwe dla – a co tam, sam sobie dowalę – przeciętnego Kowalskiego ramy.

Skoro już jesteśmy przy postaciach, przejdźmy do aktorstwa – i tutaj naprawdę SPORE zaskoczenie in plus. W zasadzie każdy z aktorów dobrany został do swej roli znakomicie, a wśród tych świetnie dobranych, kilkoro to prawdziwe perełki. Zacznę jednak od najsłabszych ogniw tak, aktorsko jak i pod względem „bohaterstwa”, a ogniwami tymi będą rodzeństwowe numery Jeden oraz Dwa, ze wskazaniem na Dwójkę, czyli Diega. To zdecydowanie najsłabsza, moim zdaniem, postać. Facet nieskalany głębszym pomyślunkiem, a zarazem jedyny wzorowany (a raczej próbujący się wzorować) na klasycznych superheroes z maską na twarzy i w obcisłych spodenkach. Nie mam jednak zamiaru gnębić wcielającego się w tę postać Davida Castanedy, bo w gruncie rzeczy spisał się przyzwoicie, nie jego wina, że zagrał pajaca – ktoś musiał. Mieszane uczucia budzi we mnie z kolei Tom Hopper jako Jedynka, czyli Luther. Ma być liderem i chce być liderem, choć wydaje mi się, że większość scen z jego udziałem to sceny prześmiewcze. Sprawdza się w nich znośnie, ale trudno traktować go poważnie. Do trójki odstającej od reszty wypadałoby zaliczyć również aktora wcielającego się w nieżyjącego Bena, jednak byłoby to co najmniej krzywdzące, biorąc pod uwagę, że czasu antenowego dostał zdecydowanie najmniej z całej siódemki. Zaznaczę jednak ponownie, iż dla mnie jest to jedna z najciekawszych postaci, a jednym z najbardziej palących pytań w mej głowie jest: Jak to się stało, że gość z taką zdolnością/ umiejętnością/ mocą, zginął? Uprzedzę Was, zanim sprawdzicie w Internecie – tam również nie poznacie odpowiedzi, bowiem nie zostało to jeszcze wyjaśnione w komiksowym pierwowzorze.

Tę mocniejszą część obsady otwiera The Rumor, czyli Allison Hargreeves. Przyznam się od razu – wcielająca się w Allison Emmy Raver-Lampman podoba mi się wizualnie ;). Naprawdę przyjemnie się na nią patrzy, żeby jednak nie było, że jestem stronniczy – dziewczyna naprawdę dobrze gra i uważam, że w niejednej produkcji przyćmiłaby resztę obsady, tyle tylko, że w The Umbrella Academy mamy jeszcze trójkę głównych bohaterów. Za Oceanem największe brawa zbiera znany z Misfits (polecam obejrzeć!) Robert Sheehan, który to rolą nieobliczalnego, będącego wiecznie pod wpływem używek Klausa podbija serca widzów, dzięki wrodzonemu luzowi i postawie na zasadzie „Róbcie, co chcecie, mnie to – za przeproszeniem – wali”. W tym przypadku ze wszystkimi zachwytami zgadzam się w całej rozciągłości, jednak w odróżnieniu od amerykańskich recenzentów, dla mnie nie jest to żadne wielkie zaskoczenie, skoro już kilka lat temu zachwycałem się Brytyjczykiem (ciekawostka: specjalnie na okoliczność TUA, Sheehan uczył się amerykańskiego akcentu) we wspomnianym chwilę temu Misfits.

Największymi gwiazdami są jednak zaledwie 15-letni Aidan Gallagher oraz kreowana na najważniejszą z bohaterów, znana chociażby z tytułowej roli w Juno, Ellen Page. I przy niej chwilkę się zatrzymam, ponieważ aż się prosi – no po prostu muszę to napisać i to nie dlatego, by robić z siebie mądralę, lecz by mieć tę malutką chwilę triumfu. Mówię więc: Hahahahahha. Uśmiecham się szczerze z jednego powodu. Wielu recenzentów, którzy swoje wrażenia odnośnie serialu opisywało po dostępnych dla wybranych mediów siedmiu (z dziesięciu) odcinkach, narzekało, że to przeciętna rola, że smutna ta cała Vanya, że „chodzący dół”, że patrzeć się nie da, że od czasu Juno, Ellen Page czekała na dużą rolę, a tymczasem snuje się tylko po ekranie. Nic bardziej mylnego! I nie, żebym się wymądrzał, ale było to widać od samego początku. Aż nazbyt oczywistym wydawało się, że to właśnie ta postać przejdzie największą metamorfozę i że to jej snucie się, ta wiecznie nieszczęśliwa mina i przygarbione ramiona nie są tu bez powodu, po prostu aż raziła w oczy świadomość, że odgrywana przez Page postać właśnie taka ma być! Miała być irytująca, że aż zęby trzeszczą, to miała być trudna miłość. I to była trudna miłość, którą w pełni zrekompensowały ostatnie odcinki, które w wykonaniu młodej aktorki wbijały w fotel! Kapitalnie odegrana rola i tu nawet nie ma o czym dyskutować. Jedynym, któremu udało się przebić rolę Vanyi, był młodziutki Gallagher, z początku może nieco denerwujący, jednak kiedy uzmysłowimy sobie, że na ekranie naprawdę widzimy chłopaka w wieku gimnazjalnym, wcielającego się w nastolatka o psychice zgorzkniałego starca, ręce same składają się do braw! Gesty, mimika, spojrzenie, wszystko w jego wykonaniu jest bezbłędne! Ponownie nie ma o czym dyskutować, to po prostu trzeba zobaczyć! Na marginesie tylko wrócę raz jeszcze do postaci Hazela i Cha-Chy, znakomicie odegranych przez Camerona Brittona (rewelacja!!!) oraz – i tu niespodzianka – jedną z najbardziej wpływowych czarnoskórych wokalistek naszych czasów – Mary J. Blige. Podsumowując: aktorsko jest nadspodziewanie dobrze, rzekłbym nawet, że baaardzo dobrze.

Pora zebrać to wszystko do  przysłowiowej kupy. Co mamy? Pięknie opakowanego cukierka, będącego adaptacją komiksu, któremu fani pierwowzoru zarzucają nieco odejście od materiału źródłowego, zaś krytycy filmowi zbytnie ugrzecznienie, kiedy można było bardziej “pojechać po bandzie”, i zduszenie ogromnego potencjału drzemiącego w tej historii. Wszyscy zgadzają się co do gry aktorskiej. Czy więc jest najnowszy hit Netflixa hitem z prawdziwego zdarzenia? Jest – i to bez dwóch zdań! Rzeczywiście można było dodać nieco pieprzu, a sam sposób opowiadania wielokrotnie wydaje się być zbyt zachowawczy, jednak „ugrzecznienie” rekompensują dwa finałowe odcinki. Przede wszystkim jednak całość po prostu świetnie się ogląda (oraz słucha, nie wspomniałem bowiem o fenomenalnej ścieżce dźwiękowej złożonej tak, że można by ją wydawać w częściach jako składanki przebojów z każdej epoki)!! Nie jest to serial wybitny, nigdy nie będzie wymieniany jednym tchem z Rodziną Soprano czy Breaking Bad, jednak nie taki był cel. Być może ta właśnie produkcja, z zauważalnymi wadami, to znak naszych czasów, czyli – żeby tylko nie trzeba było dużo myśleć, a akcja niech gna jak szalona. Nie jest to jednak w tym przypadku żadna ujma, czego najlepszym dowodem niech będzie fakt, że nawet taki maruder jak ja wciągnął się na tyle, by poczytać o pierwowzorze. Mało tego, dawno nie przydarzyła mi się sytuacja, w której dawkowałbym sobie odcinki, byle tylko nie skończyć zbyt szybko. A wszystko to z powodu grupki superbohaterów, w gronie których mógłby znaleźć się każdy z nas. Jednym więc zdaniem: The Umbrella Academy spełnia wszystkie warunki, by podbić serialowy światek, nawet jeśli to tylko czysta rozrywka, czysty fun. Ja ten fun miałem i nie pozostaje mi nic innego poza wyczekiwaniem wiadomości o drugim sezonie, na myśl o którym już teraz przebieram nóżkami.


Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *