KSIĄŻKA,  RECENZJE

Ten o “Strażnikach światła” Abby Geni [recenzja]

Słyszeliście kiedyś o Wyspach Farallońskich? Zgaduję, że nie. Tymczasem jest to jedno z tych miejsc na Ziemi, które z kilku co najmniej powodów zapierają dech w piersi. Ten położony na Pacyfiku niewielki, skalisty archipelag oddalony jest zaledwie o około 40 kilometrów od San Francisco, a jednak z perspektywy samych Wysp dokoła nic tylko Ocean i świat, którego nie widać, który mógłby nie istnieć. Wychylające się ponad powierzchnię wody, ostre skały stanowią podłoże dla niezwykłego rezerwatu przyrody u brzegów, którego zatopionych jest 45 tysięcy pojemników (każdy o objętości 200 litrów) nafaszerowanych odpadami nuklearnymi!! Intrygujący zakątek świata, prawda? I to właśnie w jego realiach osadzony został DEBIUT ROKU WEDŁUG KSIĘGARNI BARNES & NOBLE – powieść Strażnicy światła, autorstwa Abby Geni. Czy Wykreowany przez Geni świat to odurzająca mikstura niewyobrażalnego piękna i przerażającego horroru (“San Francisco Chronicle“)? Czy jest to debiut Oszałamiająco ambitny (“Chicago Tribune“)? Sprawdźmy!

Na Wyspach Farralońskich nie istnieją znane wszystkim pory roku; nie ma lata, jesieni, zimy i wiosny, zastępują je odpowiednio: pora rekinów, pora wielorybów, pora fok oraz pora ptaków. Każda niebezpieczna, każda pachnąca śmiercią, jak i same Farallony. Tutaj – o czym przekonało się już wielu – jeden, niewłaściwy krok może kosztować życie; tutaj chwila nieuwagi może sprawić, że nie powrócisz już do nigdy, Wyspy zabiorą Cię na zawsze. Dookoła czas się zatrzymał, a odmierzany jest wyłącznie pływami krwiożerczych rekinów, gigantycznych, całkowicie wyłamujących się z łańcucha pokarmowego wielorybów, opasłych lwów morskich i fok oraz drapieżnych ptaków, które nie zawahają się rozerwać człowieka na strzępy. W to jakże urokliwe miejsce przybywa pewnego dnia główna bohaterka powieści – Miranda.

Chciałabym, żebyś tu była. Chciałabym, żebyś była gdziekolwiek.
Przez te wszystkie lata próbowałam pogodzić się z faktem, że piszę do Ciebie, a Ty nie odpowiadasz. Udawałam, że jest w tym wszystkim – w akcie przelewania myśli na papier – jakiś element terapeutyczny.

Miranda to fotograf przyrody, która zwiedziła świat wzdłuż i wszerz. Stąpała po rozgrzanych piaskach afrykańskich pustyni, marzła na kole podbiegunowym, tygodniami przesiadywała w jaskiniach nietoperzy, tylko po to, by uchwycić okiem aparatu fascynujący świat królów nocy. Od ponad dwudziestu lat Miranda nie ma stałego adresu zameldowania, od ponad dwudziestu lat nie ma przyjaciół, od ponad dwudziestu lat regularnie pisuje listy do zmarłej matki, które nigdy nie trafią do adresata. I to właśnie w formie listów do rodzicielki opowiada nam swoją historię na Wyspach Umarłych (jak nazywane są Farallony) główna bohaterka.

Obok Mirandy, usytuowaną na archipelagu stację badawczą (choć to zbyt wielkie słowo, mowa bowiem o malutkiej drewnianej chatce) zamieszkuje sześcioro ekscentrycznych biologów, z których każdy odpowiedzialny jest za badanie zwyczajów poszczególnych zwierząt, którym odpowiadają kolejne pory roku. Nikt tu nie rozmawia o przeszłości, nie stara się nawiązać bliższych relacji, skupiając się wyłącznie na powierzonych sobie zadaniach. Skupia się więc i Miranda, z pasją fotografując dziką przyrodę tajemniczych Wysp. I tak mija dzień za dniem, aż do momentu, kiedy to nasza pani fotograf zostaje brutalnie zaatakowana przez jednego ze współmieszkańców, który z kolei – w niewyjaśnionych okolicznościach – ginie kilka dni później.

Widziałam płonące oczy. Owalną czaszkę. Pośród cieni nie mogłam dostrzec ust. Jej włosy poruszały się na wietrze, którego nie czułam. Potem jej ramię wykonało błagalny gest. Nie miałam wątpliwości co do jej zamiarów. To było powitanie, skierowane przez jednego ducha w stronę drugiego.

Trudno przypiąć Strażników światła pod konkretny gatunek literacki, bo choć groza wylewa się z prawie każdej strony omawianej powieści, nie jest ona ani klasycznym thrillerem, ani pełnokrwistym horrorem. Wbrew pozorom (okładkowy opis oraz cała dotychczasowa część niniejszej recenzji) najbliżej debiutowi Abby Geni do dramatu. Ale po kolei…

Napaść, której ofiarą staje się Miranda zapoczątkowuje serię niepokojących i trudnych do wytłumaczenia zdarzeń, włącznie z cytowanym powyżej fragmentem jednej ze scen. To jednak nie duchy ani żadne paranormalne zjawiska straszą na kartach powieści, a opadający na czytelnika niczym mgła, gęsty klimat tajemnicy oraz niezwykle realistyczne opisy dzikiej przyrody. Przedstawione w książce zwyczaje poszczególnych zwierząt wywołują gęsią skórkę, nadając powieści zarówno drapieżnego, jak i bajkowego charakteru. Już od pierwszej strony udaje się autorce wywołać w odbiorcy poczucie niepokoju i bliżej nieokreślonego lęku. Jest kameralnie, surowo, posępnie. Każdy nieuważny krok może przynieść śmierć, niewypowiedziana groźba cały czas wisi w powietrzu, a my – czytelnicy – czujemy, że drzwi, za którymi czai się najgłębszy mrok, nadal są dla nas zamknięte. Podążamy więc śladami Mirandy, która przybliża nam zarówno same Wyspy, jak i historię swego życia, a my chcemy tę historię chłonąć, nawet pomimo wyraźnie wyczuwalnego niebezpieczeństwa. Jednak kiedy wszystko układa się tak znakomicie, kiedy wydaje się, że Strażnicy światła rzeczywiście okażą się jedną z najlepszych tegorocznych premier wydawniczych, nadchodzi finałowe rozwiązanie, które w mojej ocenie mocno psuje odbiór całości.

Opinia ta prawdopodobnie znajdzie się w mniejszości i naprawdę rozumiem tych, którym takie, a nie inne rozwiązanie historii przypadło do gustu, ja jednak nie do końca to kupuję. Co prawda autorka ani przez chwilę nie obiecuje nam horroru i ja sam również nie nastawiałem się na nie wiadomo jaką rzeź czy upiory z szafy, jednak kiedy przewróciłem ostatnią stronę, zadałem sobie pytanie: Po co to wszystko było? I tak, wiem „po co było”, rozumiem, co stanowiło w Strażnikach tło i jaki jest ogólny wydźwięk książki, tyle tylko, że poczułem się nieco oszukany. Przyznaję – temat, który – jak się okazało – porusza autorka, jest zdecydowanie bardziej ambitny niż to, na co liczyłem, aczkolwiek summa summarum, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że potencjał został tu nieco zmarnowany.

Po chwili narzekania pora jednak oddać Strażnikom światła, co ich, i pochwalić. Opisy dzikiej natury wbijają w fotel, klimat grozy oraz tajemnicy, który towarzyszy nam od pierwszej strony, to prawdziwy majstersztyk, a jeśli dodamy do tego świetnie skrojoną postać Mirandy, otrzymujemy dzieło, które rzeczywiście pochłania bez reszty. Zakończenie, które mnie akurat niespecjalnie przypadło do gustu i – jeśli mam być szczery – zawiodło, każdy odbierze po swojemu i wyciągnie własne wnioski. Tak czy inaczej warto dać Abby Geni i jej Strażnikom światła szansę; warto przysiąść na ostrych niczym brzytwa skałach Wysp Farallońskich i zatracić w lekturze, którą jednej z bohaterek udaje się zgrabnie podsumować w zaledwie czterech słowach: Stąd nie ma ucieczki!


Fot.: instagram.com/pisanepopijaku/

  • Recenzja ukazała się pierwotnie na stronie www.gloskultury.pl

5 komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *