KSIĄŻKA,  RECENZJE

MIĘDZY WENUS A MARSEM. MISJA: “REBEKA”

Kiedy na chwilę przed wybuchem II Wojny Światowej, brytyjska pisarka Daphne du Maurier zabierała się do pracy nad “Rebeką”, prawdopodobnie nie była w stanie przewidzieć jak wielki ślad pozostawi po sobie jej powieść zarówno w sferze samej literatury jak i szeroko rozumianej popkultury. Najprostszy przykład? Choćby napis widniejący na okładce najnowszego (i co by nie mówić naprawdę pięknego) wydania, brzmiący: “Autorka, która zainspirowała Alfreda Hitchcocka i Stephena Kinga”. Co ciekawe nie jest to tani, wyssany z palca slogan, gdyż sam “Król horroru” niejednokrotnie odnosił się do dzieła, o którym będzie dziś mowa. Z kolei reżyser “Psychozy” posunął się dalej i przeszło 80. lat temu zekranizował ów tytuł, co zaskutkowało m.in. dwiema statuetkami Oscara! Dlatego też odświeżamy nasz zakurzony cykl Między Wenus a Marsem, zabierając Was w świat wiktoriańskiej grozy. Dołączycie?

ZARYS FABUŁY

On: Na wstępie warto zaznaczyć, że powieść napisana jest w pierwszej osobie. Nieznana z imienia narratorka opisuje/wspomina wydarzenia, do których doszło, gdy sama była młodą dziewczyną. Dosyć szybko dowiadujemy się iż osierocona narratorka otrzymała pracę w charakterze towarzyszki (która to praca sprowadza się w dużym skrócie do bycia służącą) bogatej, podstarzałej i pozbawionej choćby krzty taktu Amerykanki, pani van Hopper. W pierwszą wspólną podróż obie panie wybierają się do Monte Carlo, a tam…

Ona:… a tam, nasza nieśmiała i zakompleksiona młoda kobieta poznaje Maxima de Wintera – przystojnego wdowca, którego po nad wyraz krótkiej znajomości poślubia. Zamieszkują razem w posiadłości mężczyzny, w Manderley. W tej właśnie chwili zaczyna się akcja powieści, gdyż zarówno posiadłość owa, jak i jej mieszkańcy kryją w sobie wiele tajemnic…

On: Przede wszystkim okazuje się, że służba, na czele z nieco diaboliczna panią Danvers była niezwykle przywiązana do poprzedniej żony Maxima, czyli tytułowej Rebeki. Właściwie na każdym kroku w wielkiej posiadłości wyczuwa się obecność poprzedniej gospodyni. I to właśnie z tym wszystkim – ogromnym wiktoriańskim zamkiem, cieniem rzucanym wciąż przez pierwszą panią de Winter i czającym się gdzieś z tyłu głowy niepokojem będzie się musiała zmierzyć nasza bohaterka-narratorka.

ODCZUCIA TOWARZYSZĄCE LEKTURZE

Ona: Przyznam się, że sięgając po tę książkę miałam w stosunku do niej naprawdę spore oczekiwania. Czy lektura je spełniła? Owszem, i to z nawiązką. Jestem usatysfakcjonowana nie dość, że samą fabułą (która wielokrotnie mnie zaskoczyła), ale przede wszystkim enigmatycznym, niepokojącym klimatem.

On: Ja niestety podzielić entuzjazmu nie mogę i to z tego samego powodu, o którym wspominasz, mianowicie problem leży u mnie chyba w zbyt wygórowanych oczekiwaniach względem “Rebeki”. Sam tytuł przewijał mi się na przestrzeni lat w różnych powieściach, w tym wielokrotnie wspominany był przy okazji śledzenia kariery Stephena Kinga, od lektur którego zaczynałem moją czytelniczą przygodę. Jako więc, że postanowiono nagle wznowić powieść autorstwa Daphne du Maurier, nie miałem wyjścia i czułem, że moim obowiązkiem jest po nią sięgnąć. I jeśli mam być szczery to nie wiem dokładnie czego się spodziewałem, z pewnością jednak liczyłem na książkę bardziej chwytającą czytelnika za gardło. “Rebeka” nie chwyciła, choć nie mówię, że to zła lektura. Czasu z nią spędzonego nie uważam bynajmniej za stracony, jednak skłamałbym mówiąc, że jakoś wielce mi się podobało. To po prostu nie mój styl pisania.

Ona: U mnie jest wręcz przeciwnie. “Rebeka” prezentuje bardzo “mój” styl pisania. To powieść napisana w klasycznym stylu. Nie odnajdziemy tutaj pędzącej na łeb i szyję akcji, próżno szukać szokujących scen, epatowania przemocą. Wszystko jest tutaj stonowane i wyważone, perfekcyjnie oszlifowane, co daje efekt być dla jednych nudnej, dla mnie zaś modelowej poprawności. To typ książki, która się nie zestarzeje, która nie odejdzie do lamusa.

On: No właśnie mnie się wydaje, że historia nieco się zestarzała, jednak – jak w większości przypadków – wszystko jest kwestią gustu 🙂 .

WALORY POWIEŚCI

On: Moim zdaniem zdecydowanie największym atutem “Rebeki” jest jej klimat. Nie dość, że zgrabnie oddane zostały czasy w jakich przyszło żyć bohaterom (a były to lata międzywojenne), to na dodatek przez całą opowieść autorka roztacza i nad czytelnikami i wykreowanymi postaciami swoistą aurę tajemnicy, co podkreślają chociażby ogromny, pobudzający wyobraźnię pałac, czy enigmatyczne zachowanie służby państwa de Winter.

Ona: Oj, tak bardzo się w tej kwestii z Tobą zgadzam. W przypadku powieści Daphne du Maurier teoretycznie mamy do czynienia z powieścią obyczajową z elementami kryminału. Nie sama jednak fabuła odgrywa tutaj kluczową rolę, ale charakterystyczny dla powieści wiktoriańskich, dość złowrogi klimat. Tajemnice i mrok wylewają się tutaj zewsząd, z każdego kąta i niejednego spojrzenia bohaterów. Choć klimat powieści bardzo na myśl przywodził mi sztandarowe powieści Emily Brontë, na swój sposób jest jednak niepodrabialny.

On: Nie będę ukrywał, że nie miałem do tej pory przyjemności sięgnąć po jakikolwiek tytuł z dorobku pani Brontë, dlatego ciężko jest mi się odnieść, jednak faktycznie wiedząc to co wiem na temat różnych pisarzy, rzeczywiście może być tak jak mówisz. I traktować to można zdaje się jako komplement biorąc pod uwagę jakim szacunkiem cieszy się twórczość brytyjskiej pisarki. Wracając jednak to walorów to z pewnością pochwalić można umiejętne zamknięcie historii oraz postaci w takim hermetycznym światku. Tak naprawdę nie jest ważne to co dzieje się “na świecie” w trakcie trwania akcji powieści; czytelnik zostaje poniekąd uwięziony w Manderley, co osobiście uważam za atut.

Ona: Czy zgłębiając losy państwa de Winter tak naprawdę chcemy wychodzić poza mury Manderley? To uwięzienie, jak sam mówisz, jest hipnotyzujące. Przynajmniej dla mnie takowym było. 😉

On: Proszę, jaki zgodny punkt nam wyszedł 😉

MANKAMENTY POWIEŚCI

Ona: Choć niewiele odnajduję w tej książce słabych punktów, to tym który może mierzić potencjalnego czytelnika, to będzie bez wątpienia kreacja bohaterów. Są bez wyjątku antypatyczni, a ich poczynania irytująco drętwe. Odnajdziemy to w dość suchych, pozbawionych emocji dialogach, które – uprzedzając w tym względzie Twoje poparcie tej tezy – są w moim zdaniem zabiegiem celowym i pasują do konwencji tego utworu.

On: Niestety ja jakoś nie widzę w co by nie mówić drętwych dialogach celowego zabiegu. Z kolei zgodzę się, że kreacje bohaterów pozostawiają sporo do życzenia. Dość powiedzieć, że najlepiej skrojonymi postaciami wydają się być osoba zmarła oraz pokojówka z założenia stanowiąca drugi plan. Właściwie wszyscy bohaterowie są irytujący, na czele z naszą bezimienną narratorką, a co za tym idzie niezwykle ciężko komukolwiek tu kibicować.

Jako drugi minus podałbym już wspomniany przeze mnie brak chwycenia czytelnika za gardło. Oczywiście to tylko moje zdanie, ponieważ, gdyby w książce doszło do tego czego gdzieś podskórnie się spodziewałem to mielibyśmy do czynienia z zupełnie inną książką, a przecież nie taki był zamysł autorki.

Ona: W przeciwieństwie do tego co mówisz, dla mnie owa specyficzna kreacja bohaterów w moim odczuciu jest zabiegiem celowym. Narratorka powieści jest osobą przy tłoczoną osobowością Rebeki, nieustannie żyje w jej cieniu, mieszka niemalże z jej duchem przy boku. Jej anemiczna postawa jest skutkiem owego przytłoczenia tytułową bohaterką. Dla mnie to zupełnie naturalna postawa w takiej sytuacji, co du Maurier oddała perfekcyjnie.

On: Tyle, że główna bohaterka jest anemiczna jeszcze przed dotarciem do Manderley; już we fragmencie z Monte Carlo owo “przytłoczenie” widać na każdym kroku.

Ona: Och, kobiet nie znasz? Taki typ, po prostu! 😉

SCENA, KTÓREJ NIE ZAPOMNĘ

On: Na dobrą sprawę nie było w trakcie całej lektury sceny, która wyrwała by mnie z kapci, czy jakoś specjalnie mną wstrząsnęła, jest jednak jeden moment, który zapadł mi w pamięć. Nie będę może wnikał w szczegóły, gdyż musiałbym zaspoilerować część opowieści, powiem jednak, że najbardziej poruszył mnie moment, w którym główna bohaterka szczęśliwa jak nigdy w życiu schodzi po schodach na chwilę przed balem kostiumowym, by pochwalić się mężowi, jego siostrze oraz szwagrowi strojem, który trzymała w tajemnicy do samego końca. W tym samym momencie następuje katastrofa, której nie będę tu opisywał. Bardzo dobra scena choćby z tego powodu, że można ją było przewidzieć, bo chyba większość czytelników czuła pismo nosem i wiedziała, że coś tu nie zagra. I nawet pomimo tego, że wspomniana “katastrofa” nie była zaskoczeniem, to i tak udało jej się zrobić, przynajmniej na mnie, całkiem spore wrażenie.

Ona: Zgadzam się, wspomniana scena robi wrażenie, była jednakże dość przewidywalna. Mną wstrząsnęły dwie inne, które pojawiły się zupełnie z zaskoczenia. Pierwsza z nich to ta, gdy nasza bohaterka po raz pierwszy odnajduje pokój Rebeki, w którym czas, niezależnie od śmierci tytułowej bohaterki, stanął w miejscu. Sanktuarium, w którym pozostawiono jej strój nocny czy szczotkę do włosów, tak, jakby nieżyjąca od dawna kobieta, lada chwila miała wrócić z powrotem. Zrobiło to na mnie dość upiorne wrażenie.

On: To akurat nie wywarło na mnie większego wrażenia, jest jednak jeszcze jeden moment, który mógłbym wyróżnić, a o którym wiem, że wspomnisz…

Ona: Drugą zaś sceną to ta, w której pani Danvers próbuje wypchnąć młodą panią de Winter przez okno. Do aktu nie dochodzi, bo do domostwa wraca Maxime, a bohaterka wraca do codzienności jakby nigdy nic nie zaszło. Scena ta początkowo była nieoczekiwana, w konsekwencji mnie zaskoczyła. Jej finał, w którym wraz z powrotem pana domu wszyscy wracają do swoich codziennych zajęć, udając, że wszystko jest w porządku miał dość diaboliczny wydźwięk.

On: I ten właśnie fragment miałem na myśli, choć mnie najbardziej zaskoczył nie motyw spokojnego powrotu do rzeczywistości bohaterów, a chwila, w której pani Danvers wreszcie pokazuje swoją prawdziwą twarz i wyrzuca naszej narratorce wszystko co leży jej na sercu, a umówmy się, że leży całkiem sporo. Tak, rzeczywiście, to jedna z najlepszych scen całej powieści.

EKRANIZACJE

On: Na przestrzeni lat “Rebeka” przenoszona była wielokrotnie tak na mały jak i duży ekran, czy też teatralne deski. My skupimy się jednak na dwóch ekranizacjach. Dlaczego? Po pierwsze – akurat te dwie oboje widzieliśmy 😉 Po drugie – jedna z nich jest stosunkowo świeża i dostępna na Netflixie, z kolei twórcą drugiej (a właściwie pierwszej patrząc chronologicznie) jest nie kto inny jak sam wielki Alfred Hitchcock, który właśnie za “Rebekę” zgarnął dwie statuetki Oscara, w czasach gdy ta nagroda coś jeszcze znaczyła.Jako, że uważam, iż lepiej zawsze skończyć wisienką na torcie, to zaczniemy może od ekranizacji Netflixa. Co Ty na to?

Ona: Odpowiem krótko i na temat: Ekranizacja Netflixa to jedno wielkie rozczarowanie.Film bez polotu, z drętwym, “plastikowym” aktorstwem. Dodatkowo pozbawiony wiktoriańskiego klimatu, który stanowił główny i niepodważalny atut powieści. Film wygładzony, obdarty z emocji. Nie wiem, miałam odczucie, że stylizowany był na obraz w konwencji… komiksowej? Ale i ten zabieg jest jak dla mnie zupełnie nietrafiony. W przeciwieństwie do wspomnianej przez Ciebie ekranizacji Alfreda Hitchcocka…

On: Tak, to prawda, że ekranizacja ze stajni Netflixa mówiąc najdelikatniej, nie powala. Właściwie jedynymi jej plusami są w miarę trzymanie się fabuły książkowego pierwowzoru (co akurat nie było wielce skomplikowane) oraz fakt, że aktorzy przynajmniej wizualnie pasują do postaci nakreślonych w powieści. Poza tym rzeczywiście historia została obdarta ze swej pierwotnie największej zalety, czyli klimatu. Wszystko jest przesłodzone i jak sama mówisz: “plastikowe”. Z całą pewnością wybranie tej ekranizacji przed sięgnięciem po lekturę, raczej do tej drugiej by zniechęciło.

Co innego dzieło w reżyserii Alfreda Hitchcocka! Zresztą każdy kto choćby zetknął się z twórczością brytyjskiego filmowca w jego najsławniejszych obrazach jak choćby “Psychoza”, “Ptaki”, czy “Okno na podwórze”, ten wie, że materiał jaki stanowiła powieść pani du Maurier był wręcz stworzony dla takiego mistrza jak Hitchcock.

Gęsty klimat z nutką kryminału i wiktoriańską posiadłością w tle? Oj, jestem bardziej niż pewien, że pan Alfred zacierał swe tłuste rączki już po dwóch rozdziałach powieści wietrząc i swój sukces. Sukces, który stał się faktem podczas Oscarowej gali roku 1941. Wymieniać wszystkie przewagi obrazu wyreżyserowanego przez Hitchcocka w porównaniu z wersją Netflixową byłoby wręcz niesmacznie nie fair, dlatego dodam jedynie, że w wersji twórcy “Psychozy” aktorzy nie tylko wyglądają, a sam klimat powieści przeniesiony został właściwie 1:1.

Ona: Dokładnie tak! Aktorstwo, z jakim mamy do czynienia w tym obrazie jest aktorstwem najwyższej próby. Nie wspominając już o klimacie grozy, którą z jednej strony buduje przyprawiająca o gęsią skórkę muzyka, z drugiej zaś ten specyficzny tylko i wyłącznie dla obrazów Hitchcocka diaboliczny zmysł estetyki. Widoczny jest w samym sposobie kadrowania, ale i wypisany jest na twarzach aktorów, w spojrzeniu pani Danvers chociażby.

SŁOWEM PODSUMOWANIA

On: Nie będę ukrywał, że wielkim fanem “Rebeki” raczej nie zostanę. Abyśmy jednak mieli tu jasność dodam też od razu, że nie uważam jej wcale za książkę “złą”. Posiada ona swoje niezaprzeczalne atuty, a sama lektura na swój sposób wciąga. Nie jest to niestety “mój rodzaj pisania”, choć jednocześnie zdaje sobie sprawę, że z pewnością ma “Rebeka” wszystko by znaleźć sobie oddanych fanów, czego najlepszymi dowodami są King, Hitchcock, inni twórcy wzorujący się na “Rebece” czy choćby koleżanka z niniejszego tekstu, której czytelniczą opinię zawsze sobie cenię. Klimatyczna lektura, która może się podobać, jednak niekoniecznie mnie samemu.

Ona: Koleżanka po fachu współtworząca ten tekst jest zgoła odmiennego zdania. Dla mnie “Rebeka” jest jedną z książką życia, napisana bardzo “po mojemu”. Klasyczny styl, wiktoriańska nuta, tajemniczy ogród i sekret ciążący nad bohaterami. Czegóż chcieć więcej od dobrej literatury?


 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *