RECENZJE,  SERIAL

Ten o laurce złożonej minionym czasom, czyli “Stranger Things 3” [recenzja]

Niemal dwa lata kazała na siebie czekać trzecia odsłona jednego z najpopularniejszych seriali zbliżającej się ku końcowi dekady – Stranger Things. Zanim zabrałem się za ten tekst zachodziłem w głowę, czy da radę napisać recenzję trzeciego sezonu bez jakichkolwiek spoilerów z poprzednich części, tak, by nawet niezaznajomieni póki co, z tą bijącą wszelkie rekordy popularności produkcją, mogli bez obaw sięgnąć po niniejszy wpis. Wyszło mi, że będzie ciężko ponieważ pewne rzeczy trzeba napisać, jednak zrobię co w mojej mocy, by obyło się bez chamskiego zdradzania ważnych szczegółów fabularnych. Tak więc oto nastał – trzeci sezon flagowego tytułu Netflixa. Jeszcze przed premierą scenarzyści oraz aktorzy przechwalali się jakoby ta właśnie część przebijała obie poprzednie. Z jednej strony każdy fan odcinkowych opowieści przyzna, że istnieje raczej niewielkie prawdopodobieństwo, by kolejne odsłony zawyżały poziom całości; z drugiej zaś, akurat w przypadku Stranger Things sezon numer dwa był, co by nie mówić, obniżeniem lotów w porównaniu z jedynką. Dlatego też sam jakoś specjalnie nie wyczekiwałem numeru trzy, zwłaszcza po tych zabawnych przechwałkach jakoby nagle dzieło braci Duffer miało w to lato rozbić bank. Tymczasem – i piszę to już we wstępie, by nikt nie był zaskoczony dalszą częścią tekstu – nie kłamali! Oczywiście to subiektywna opinia, ale słowo daję, najnowszy sezon Stranger Things to niesamowita, nostalgiczna jazda bez trzymanki! To ten moment, w którym wreszcie wszystkie trybiki zaskoczyły.

Zarówno dla tych, którzy nie widzieli jeszcze ani jednego odcinka, jak i tych, którzy są na bieżąco nadmienię, iż akcja trzeciej odsłony, tak jak poprzednich rozgrywa się w amerykańskim miasteczku Hawkins w stanie Indiana, w którym dosyć niecodzienne i raczej straszne niż przyjemne przygody spotykają grupkę przyjaciół – Mike’a, Lucasa, Willa, Dustina, Max oraz Jedenastkę, dziewczynkę uratowaną z tajnej rządowej placówki. Pieczę nad wszystkim starają się z kolei trzymać opiekun jedenastki – szeryf Jim Hopper oraz matka Willa – Joyce (Winona Ryder). Zakończenie poprzedniej części stawiało sprawę w klarowny sposób, dlatego też to co przyniesie nam nowy sezon pozostawało zagadką. Co dostaliśmy? Piękny ukłon w stronę fanów filmowych klasyków lat 80. z Powrotem do przyszłości na czele, wybuchające szczury, radziecką armię, maszynę otwierającą wrota pomiędzy wymiarami, pierwsze młodzieńcze pocałunki, ojcowską miłość, wyrywającą z butów wersję kultowego Never Ending Story, mnóstwo międzyludzkiego ciepła oraz tak ohydnego potwora, że nie chcielibyście go spotkać w ciemnej uliczce. W jasnej zresztą też. No, ale po kolei…

Pierwsze sceny, ku zaskoczeniu wszystkich, przenoszą nas na tereny Rosji ubiegłego wieku, gdzie oto najwięksi myśliciele naszych wschodnich sąsiadów starają się otworzyć portal do innego wymiaru. Jako, że Rosja to jak wiadomo stan umysłu, pomysł spala na panewce, a my wracamy do starego, dobrego Hawkins w rok później. Dustin powraca z obozu naukowego, na którym rzekomo poderwał dziewczynę, niejaką Suzie, której nikt poza Dustim niestety nie widział. Mike i Jedenastka również są parą, tak samo Max i Lucas. Słodko w tym Hawkins jak jeszcze nigdy dotąd! Dlatego też, dla zachowania równowagi w przyrodzie, w miasteczku nagle zaczynają dziać się DZIWNE (strrrrraaaanger) RZECZY (thiiiings). Biegające po kanałach szczury wariują, magnesy spadają z lodówek, ze sklepów znikają zapasy detergentów, a coraz większa grupa mieszkańców zaczyna się zachowywać co najmniej nienaturalnie, na czele z bratem Max – Billym (świetny Dacre Montgomery). Chłopaka ewidentnie coś opętało! A na to wszystko trójka naszych bohaterów – Steve, Dustin oraz nowa w obsadzie Robin (w postać tę wciela się córka Umy Thurman oraz Ethana Hawke’a – Maya Hawke, która ot tak wyrosła na gwiazdę serialu, a wkrótce pewnie i Hollywood, ale do niej jeszcze wrócimy) – przechwyca szyfrowaną przez Rosjan wiadomość. Jeśli wszystko to polejemy sosem z buzujących hormonów, w którym kąpią się nasi dorastający, nastoletni bohaterowie, uwierzcie mi – otrzymujemy mieszankę wybuchową i nie pozwalającą oderwać wzroku od ekranu. Jednak nie samą wartką akcją Stranger Things stoi.

Kiedy luty zmienia się w lipiec, nie dam rady się przed nią kryć. Wiem, wiem. Nostalgia – rymował w jednym ze swych największych przebojów niejaki Taco Hemingway. I tak też dzieje się w nowym sezonie. Nostalgia przejawia się tu w różnych formach, choć tą najbardziej rzucającą się w oczy stanowią (niemal na każdym kroku) odniesienia do minionych czasów, a konkretnie lat 80. poprzedniego wieku. Oblegane przez dzieciaki salony gier, kultowe tytuły wyświetlane w kinach. Tytuły, których nie da się podrobić. A nade wszystko centra handlowe, które dla współcześnie żyjącego człowieka są już czymś tak naturalnym jak widok spadających jesienią kasztanów, czy piasku na Saharze. Tymczasem te nieco ponad trzydzieści lat temu, centra handlowe pełniły również rolę centrum życia towarzyskiego, zwłaszcza małych miasteczek. Nie bez powodu używam zwrotu „centra handlowe” po raz trzeci, bowiem jedno z nich stanowi dość istotny element fabuły trzeciej części. Nostalgia przejawia się tu również w formie uroczych (dosłownie!) pierwszych miłostek, odkrywaniu różnic pomiędzy sobą samym, a płcią przeciwną i inne takie… NOSTALGICZNE bzdurki. „Bzdurki” za którymi tęskni się całe dorosłe życie. Miło więc znów tam wrócić pamięcią, choćby dzięki jakiemuś tam netflixowemu HITowi.

Bohaterowie dojrzewają wraz z samym serialem. Dorastają na naszych oczach, a więzi pomiędzy nimi umacniają, się co – obok idealnie wyważonych proporcji pomiędzy (kiczowatym)horrorem a wątkami obyczajowymi – stanowi kolejny atut produkcji. Z jednej strony można powiedzieć, że nie zostajemy zaskoczeni niczym nowym, a jednak całość wznosi się na wyższy poziom, wrzuca wyższy bieg! Wraz z dorastaniem bohaterów rośnie też doświadczenie młodych aktorów i widać to gołym okiem. Poza zepchniętymi nieco na boczny tor Willem oraz Lucasem każdy z paczki dzieciaków z Hawkins, mówiąc kolokwialnie „daje radę”. Show kradną jednak w moim odczuciu David Harbour jako szeryf Hopper oraz dwie nowe postaci – wspomniana już córka Umy Thurman, w roli przebojowej Robin oraz młodziutka Priah Ferguson, wcielająca się w gadatliwą, młodszą siostrę Lucasa. Druga rozbraja i powala na łopatki niemal każdą linijką wypowiadanego tekstu, pierwsza już wkrótce zabłyśnie w Los Angeles pełnym blaskiem i jestem w stanie sobie za to dać rękę uciąć.

Rzecz jasna można by wyliczyć i minusy, a tych w produkcji pokroju Stranger Things zawsze kilka się znajdzie chociażby z racjonalnego punktu widzenia, można powiedzieć, że jest to odrealniona bajeczka z mnóstwem, dla wielu, „głupawych” (bo „nierealnych”) rozwiązań. Jednak to co jedni uznają za „głupawe” inni nazwą „genialnym” i w tym konkretnym przypadku zdecydowanie staję po drugiej ze stron. Najnowsza część opowieści z Hawkins nadal jest czystą rozrywką (z domieszką kilku łzawych scen 😉 ), ale żadna to ujma, skoro od samego początku tym właśnie ST chce być. Sezon pierwszy zaciekawił widzów będąc powiewem świeżości z kilkoma znakami zapytania; drugi nieco jednak rozczarował, gdy twórcy starali się znaleźć receptę na bilans pomiędzy grozą, a byciem „o czymś”. W Trójce wreszcie udało się ów równowagę znaleźć i zachować. Nie wiem, czy udało się zrobić to w niniejszym tekście, pisanym jak tylko umiałem ogólnikowo, a zarazem starając się dać wyraz mojemu zachwytowi. Ten sezon to cudowna laurka złożona wszystkim NERDom tego świata i pięknym, minionym czasom, tak diametralnie różnym w porównaniu z obecnymi. I choć czasem zbyt kiczowato, a czasami nadmiernie banalnie, Stranger Things 3 to w swoim gatunku rzecz wybitna. I to przez duże „W”!

PS Celowo nie zagłębiałem wątków fabularnych, zwłaszcza Hoppera, bo być może przyjdzie jeszcze na to czas w innym tekście. A niezwykle uroczą wersję Never Ending Story znajdziecie TUTAJ (wraz z małym spoilerem)


  • Fot.: Netflix

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *