FILM,  RECENZJE

Ten o zasiewaniu ziarenka niepokoju, czyli “To my” [recenzja]

Dawno już (o ile kiedykolwiek miało to miejsce) świat kinematografii nie widział tak udanego startu kariery jaki stał się udziałem Jordana Peele. Za debiutujące na ekranach kin nieco ponad dwa lata temu Uciekaj! twórca zgarnął całą masę branżowych nagród w tym w pełni zasłużonego Oscara za Najlepszy scenariusz oryginalny. Najbardziej pożądana statuetka za pierwsze dzieło? Tak, to możliwe. I niezwykle zaskakujące jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, iż określany dziś często mianem „Nowego króla horroru”, zaledwie 40-letni Peele, to popularny w Stanach Zjednoczonych… komik. Nie odpowiem na pytanie, jakim cudem w przeciągu zaledwie pięciu lat z parodiowania prezydenta Obamy znalazł się w miejscu w jakim jest teraz, jednak jedno z kluczowych pytań doczekało się już odpowiedzi, mianowicie, czy po tak piorunującym starcie udało się Amerykaninowi utrzymać wysoki poziom w kolejnym obrazie sygnowanym własnym nazwiskiem? Odpowiedź brzmi: TAK, a drugim filmem w dorobku Jordana Peele jest Us (To my), o którym słów kilka w tekście poniżej.

Gabe i Adelaide (w tej roli laureatka Oscara, Lupita Nyong’o) Wilson wyglądają na zgodne małżeństwo. Można by wręcz powiedzieć, że wzorcowe, bo i cała familia Wilsonów to podręcznikowy niemal model rodziny – mąż, żona, dwójka dzieci (oczywiście córka oraz syn). Pewnego słonecznego dnia owa szczęśliwa rodzinka postanawia odsapnąć od miejskiego zgiełku, wyjeżdżając na zasłużony odpoczynek do położonego nieopodal plaży letniskowego domku. I właściwie wszystko byłoby ok, gdyby nie to, że mama Adie niespecjalnie cieszy się ta całą tę wycieczkę. Dlaczego? Prawdopodobnie dlatego, że jak dowiadujemy się z retrospekcyjnej sceny na samym początku filmu, jako mała dziewczynka zgubiła się w Gabinecie Luster wesołego miasteczka znajdującego się… na tej samej plaży. Jak między wierszami sugeruje nam twórca, więcej niż dzień, czy nawet miesiąc zajęło dziewczynce dojście do siebie po przeżytej traumie. Na szczęście później w jej życiu pojawił się Gabe i dzieciaki, więc w sumie nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Chcąc-nie chcąc, udaje się namówić wiedzioną złymi przeczuciami Adelaide na radosny, rodzinny wypad.

Na plaży spotykają starych znajomych – Josha i Kitty (znana chociażby z Opowieści podręcznej Elisabeth Moss) Tylerów. Dzień jest słoneczny, dookoła masa uśmiechniętych turystów; żyć, nie umierać! Tyle tylko, że bohaterka grana przez Nyong’o co chwila dostrzega malutkie, niepokojące znaki jak chociażby frisbee pasujące kształtem do wzoru na rozłożonym kocu, czy tajemniczego mężczyznę z karteczką cytującą fragment Pisma Świętego. Zaraz, zaraz… czy to przypadkiem nie ten sam mężczyzna i nie ta sama kartka, które widziała wiele lat temu na chwilę przed zagubieniem? Być może. Zresztą nieważne. Ważne – zdaniem Adelaide – by weekend ten jak najszybciej dobiegł końca. Czarę goryczy przelewa jednak mały Jason mówiący „Mamo, zobacz” wskazując na zegarek, który wybił właśnie godzinę 11:11. Tego już za wiele! Zbyt wiele dziwnych sygnałów, że coś tutaj nie do końca jest w porządku. I wtedy, gdy wpadająca w nieuzasadnioną (?) panikę pani Wilson błaga męża, by opuścili to miejsce czym prędzej, na podjeździe ich domu pojawiają się cztery tajemnicze osoby wyglądające raczej na takie, co to wolą Ci poderżnąć gardło tępym scyzorykiem, aniżeli przynieść kosz słodkich babeczek w ramach zacieśniania sąsiedzkich więzi. Zresztą wygląd ma tu nie małe znaczenie, bowiem osoby na podjeździe wyglądają jak kopia rodziny Wilsonów! Tak, tytuł filmu jest aż tak prosty – To my. Za co, nawiasem mówiąc, duży plus ode mnie, bo okazuje się, że czasami w prostocie siła. To samo tyczyło się debiutanckiego Uciekaj! kiedy w pewnym momencie filmu większość widzów autentycznie krzyczała w myślach: „Uciekaaaaaaaaaaj! (stamtąd)”.

Jeśli odczuwacie lekkie wku…rzenie faktem, że zdradzam fabułę filmu, pragnę Was uspokoić – wszystko o czym przeczytaliście tu do tej pory znajdziecie w krążącym po sieci zwiastunie. Mało tego – zapewniam, że więcej zdradzania fabularnych szczegółów To my nie będzie. Zabiłoby to przyszłym widzom radochę z seansu, ponieważ każde następne zdanie byłoby już spoilerem, na który rzeczywiście można by się wkurzyć. Coś jednak trzeba dalej napisać tak więc teraz mała wyliczanka zalet oraz wad najnowszego dzieła Jordana Peele. Pierwszą zasługującą na ogromne brawa kwestią jest aktorstwo. Pomijając dwa delikatne odchyły wszyscy aktorzy spisali się znakomicie na czele z młodziutkimi Evanem Alexem i Shahadi Wright Joseph (świetna!!!), czy drugoplanową kreacją Elisabeth Moss. Największą wygraną, a jednocześnie przegraną jest tutaj jednak Lupita Nyong’o. Dlaczego? Ano dlatego, że jej podwójna rola (zwłaszcza jej „złe” wcielenie) zdecydowanie zasługuje na Oscara (a już z pewnością na nominację)! O ile nie byłem przekonany do talentu urodzonej w Meksyku aktorki nawet w momencie odbierania przez nią statuetki za Zniewolonego, o tyle teraz powala na kolana! I tutaj dochodzimy do „przegranej” za sprawą daty premiery omawianego filmu. Jako, że zadebiutował on w marcu, raczej mało prawdopodobne wydaje się, by Akademia pamiętała o pani Nyong’o za rok. A powinna pamiętać. Co by nie mówić o Jordanie Peele i jego twórczości, trzeba mu oddać, że potrafi wyciągnąć ze swych leadujących aktorów to co najlepsze, czego żywym dowodem był dwa lata temu Daniel Kaluuya.

Kolejnym atutem jest ścieżka dźwiękowa, choć zdaję sobie sprawę, że nie każdemu musi ona przypaść do gustu. Na soundtracku znajdziemy między innymi legendarne N.W.A., The Beach Boys, Janelle Monae, czy też zremiksowaną wersję przeboju sprzed lat w postaci I Got 5 On It grupy Luniz, stanowiące zarazem main track całego filmu. Z kolei tym, którym ścieżka dźwiękowa niespecjalnie się spodoba, być może przypasuje styl narracji oraz sposób straszenia widza przez reżysera. Co ciekawe, fajnie się składa z tym całym „Królem horroru” bo takie samo określenie przypisuje się w świecie literatury Stephenowi Kingowi. I to nie jedyne podobieństwo pomiędzy panami. Drugim jest fakt, że w obu przypadkach określenie to mija się z prawdą. Tak jak pośród mniej więcej 70 tytułów w bibliografii Kinga na palcach jednej ręki policzyć można rasowe powieści grozy, tak Jordan Peele nie straszy nas w popularny ostatnimi czasy i oklepany do granic możliwości sposób, czyli poprzez dłoni która nagle wysuwa się spod łóżka, czy potwora wyskakującego zza szafy. Nic takiego tutaj nie znajdziecie. Zamiast na tanie sztuczki, autor (choć może z mniejszym powodzeniem aniżeli w Uciekaj!) stawia tu na zasiewanie w widzu ziarenka niepokoju, które kiełkuje w miarę upływu kolejnych minut filmu. Dzięki mniej lub bardziej zauważalnym na ekranie znakom reżyser wprawia widza w specyficzny rodzaj dyskomfortu, lub też mówiąc prościej lęku, sprawiając, że to nie ze względu na czyhającego w szafie potwora niektórzy będą się po seansie bali wyjść do ubikacji. Zwieńczeniem wszystkiego jest naprawdę elegancki twist fabularny pod koniec, według mojej skromnej oceny lepszy niż ten z Get out.

Jakie wady można przypisać Us? Dla wielu będzie to dokładnie to, co przed chwilą zaliczyłem do zalet, czyli fakt, że obraz Jordana Peele nie jest klasycznym horrorem, na jakie ostatnio moda. Do filmu (wbrew zwiastunowi) zdecydowanie bardziej pasuje określenie „dreszczowiec”. Na dodatek jest to dreszczowiec z elementami humoru nie najwyższych lotów. Wiem, że część widzów wyszła z kinowej sali zawiedziona, mówiąc, że jeśli to miał być film na żarty, to nie wyszło, a jeśli na serio, to nie udało się tym bardziej. Każdy ma oczywiście prawo do własnego zdania, ja jednak radziłbym przed seansem pomyśleć czego (patrząc przez pryzmat debiut twórcy) możemy się tu spodziewać. Niektórzy widzowie zarzucają również nudę i tu w niewielkim stopniu muszę się zgodzić, choć nie nazwałbym tego nudą. Faktem jest, że To my jest filmem nierównym, w którym sceny pełne napięcia przeplatają się z humorystycznymi lub pozornie nie wnoszącymi nic do fabuły. Finalnie (przynajmniej moim zdaniem) układa się to w logiczną i spójną całość, nawet jeśli rzeczywiście zdarzają się momenty, w których wydaje się, że sensu brak.

Us nie jest filmem idealnym, choć w ostatecznym rozrachunku zdecydowanie się broni w czym zasługa reżysera, aktorów, soundtracku i – słowo daję – świetnego twista pod koniec. Czy jest to obraz lepszy od obsypanego nagrodami debiutu? I tak i nie. Z pewnością jest mniej „straszny” co jednak rekompensowane jest wydźwiękiem społecznym jaki niesie ze sobą omawiany tytuł. To wbrew pozorom, czy też przypisanemu gatunkowi całkiem nie głupi film, przy którym nie podskakuje się ze strachu co pięć minut, a który pozwala na pewne kwestie spojrzeć z szerszej perspektywy. I nie, nie wciskam teraz kitu, żeby podsumowanie wyglądało fajnie, nie silę się też na pseudo filozofowanie, To my jest autentycznie filmem z głębszą myślą. Nie każdy wyjdzie z kinowej sali (nadal możecie jeszcze wybrać się na niego do multipleksu) zachwycony, choć i rozczarowania być nie powinno. Jak dla mnie, zdecydowanie warto poświęcić te dwie godziny na seans najnowszego dzieła „Nowego króla horroru”.

OCENA: 7.5/10


  • Fot.: United International Pictures

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *