TAKIE TAM

Ten o cieście w kształcie serca (wpis z okazji Dnia Mamy)…

Właściwa opowieść narodziła się równo dwie wiosny temu – 26 maja 2017 roku. Wtedy to postanowiłem, że zaszaleję i podaruję mojej Kochanej Mamie coś od serca, coś co nie będzie kupioną naprędce kawą, sflaczałą różą, ani pudełkiem Rafaello, postanowiłem zrobić tort z arbuza! Ów „tort” zobaczycie na zdjęciu poniżej, jednak uprzedzę fakty – była to jedna z najbardziej spektakularnych porażek jakie widział świat kuchni. Arbuzową pokrakę okrasiłem wierszykiem o arbuzie (co okazało się być jeszcze większą klęską aniżeli sam „tort”) a Kochana Rodzicielka przyjęła wszystko z uśmiechem na ustach. Anioł, nie kobieta! Ja na jej miejscu wypieprzyłbym tego arbuza przez okno, nie zawracając sobie nawet głowy tym, czy nie spadnie komuś na łeb. Ten arbuz to DRAMAT w najczystszej postaci. Od tamtej pory jakiś głos wewnątrz mnie krzyczał w kółko: „Spierdoliłeś, Przemek. I to spierdoliłeś mocno. Musisz się jakoś odkuć, nie możesz tak wyglądać w oczach własnej matki!”. Powstanie z arbuzowych kolan stało się moją obsesją, a sen z powiek spędzała mi myśl o tym, by za rok pokazać Mamie na co naprawdę mnie stać. Rok później, czyli rok temu napisałem TAKI OTO TEKST na cześć Grażynki. Jednak i ten wpis nie ukoił mego niespokojnego ducha, nie zmazał plamy z arbuza, która w międzyczasie rozrosła się w moim sercu do niebotycznych rozmiarów. Rosła każdego dnia, każdej nocy, stopniowo pochłaniając mnie całego. I tak oto nadszedł dzień dzisiejszy, a wraz z nim ostateczna próba pokonania arbuzowego demona przeszłości. Tym razem przygotowania zacząłem o wiele wcześniej, bo niemal miesiąc temu.

Miesiąc temu zadzwoniłem do mieszkającej grubo ponad 300 kilometrów ode mnie siostry oznajmiając, że pora wymyślić prezent na Dzień Matki. W odpowiedzi usłyszałem: „Teraz??? Boże, przecież ile to jeszcze czasu zostało!”. Moja malutka, słodka Nati (lat 25) nie miała pojęcia jaki ciężar dźwigałem na swych barkach od niemal dwóch lat, bo i skąd miała wiedzieć? Kończąc więc raz na zawsze temat arbuza, opiszę pokrótce raz jeszcze całą sytuację: Gość z filmiku na Youtubie zarzucił pomysłem, by na święto Mamy zrobić dla niej tort z arbuza. Niby prosta sprawa – okrajasz arbuza na kwadrat, całego z każdej strony smarujesz bitą śmietaną, a całość przyozdabiasz bakaliami, owocami itd. Nic prostszego! – ktoś mógłby pomyśleć. Co może pójść nie tak? – zapyta ktoś inny. Odpowiedź brzmi: WSZYSTKO! Zresztą, może po prostu pokażę. Tak powinno to wyglądać…

a tak wyglądało moje „dzieło”…

Komentarz jest tu chyba zbędny.

No więc dzwonię do Tachy miesiąc temu i ustalamy, że poza kwiatami nie kupujemy nic, tylko każde z nas wykonuje osobny prezent własnoręcznie, coś pokroju ładnej laurki, czy naszyjnika z makaronu. Przypominam – moja siostra ma 25 lat. Ja 35. Razem mamy 60, a jaramy się robieniem naszyjnika z makaronu. Pojebane. Za to jakie szczere.

Niedługo później okazuje się, że Nati nie prześle mi swojego prezentu pocztą, a przyjedzie specjalnie do Torunia dzień przed Dniem Matki (czyli wczoraj) i przenocuje u mnie, po czym rano w niedzielę zrobimy SURPRISE, SURPRISE – maminy twist roku – obie jej pociechy spędzą z nią ten wyjątkowy dzień! No sami powiedzcie, czy ten plan nie zasługuje na medal? Nieskromnie uważam, że zasługuje. A to nie koniec niespodzianek, bo finalnie ustalamy, że Młoda zrobi własnoręcznie mydełka zapachowe i tego typu kosmetyki, ja natomiast… mam upiec ciasto. Przypominam – nie ogarnąłem wycięcia arbuza w kwadrat i posmarowania go bitą śmietaną. Upieczenie jakiegokolwiek ciasta to w moim przypadku wyzwanie większe niż wdrapanie się na Mount Everest bez rękawiczek i czapki. Ba, jak wdrapanie się na Mount Everest boso! Ja piekący ciasto – zwrot akcji, którego nie powstydziłaby się Gra o tron. Kilka słów na temat mojego kucharzenia znajdziecie TUTAJ w jednym z ostatnich punktów tekstu. Uzgadniamy z Tachą, że ciasto ma być marchewkowe, a ja jestem takim kuchennym zerem, że nie wiem nawet, czy to źle, czy dobrze. Nie mam pojęcia, czy ciasto marchewkowe robi się łatwiej, czy trudniej w porównaniu z innymi ciastami? I w tym momencie, ni stąd ni zowąd, zupełnie bez jakichkolwiek podstaw zaczynam wierzyć, że dam radę! Upiekę to cholerne ciasto i już nigdy żaden arbuz nie będzie śmiał mi się w twarz! Tyle tylko, że ja naprawdę jestem mega antykuchnia.

Wielokrotnie wspominałem na PisanePoPijaku, że mało kuchenny ze mnie chłopak. Ścieranie kurzów – ok, przelecenie mopem podłogi? – ok Nawet prasowanie przeboleje, ale gotowanie? Moje podejście do gotowania i jedzenia wyznaczają cztery zasady: 1. Nie lubię gotować. 2. Nie chce mi się gotować. 3. Nie kreci mnie „poznawanie smaków” 4. Wy… walone (ta cenzura jest Dla Ciebie, Mamuś ;* ) w kuchnię mam! I żeby nie być gołosłownym, oto autentyczny zapis rozmowy z moją siostrą, gdy już ustaliliśmy, że ja robię ciasto (sic!):
– A blachę do ciasta masz? – pyta Młoda.
– Co mam?
– No blachę do ciasta.
– Nie wiem.
– Nie wiesz czy masz w domu blachę do ciasta?
– No serio, nie wiem.
– To sprawdź.

I ja jak debil słucham młodszej o 10 lat siostry, automatycznie idę do kuchni i myślę: „Gdybym miał blachę to gdzie bym ją schował?”. I wtedy przypomniałem sobie rodzinny dom i MAMĘ ( <3 ) która jakieś blachy zawsze trzymała między innymi w tym schowku, kieszonce czy jak to się tam nazywa pod piekarnikiem, na dole kuchenki. Patrze w dół i – o szok! – też mam taki schowek! 😮 Autentycznie mieszkam w tym mieszkaniu 5 lat i przez te 5 lat go nie zauważyłem. Mówię serio. Raz kozie śmierć! – myślę sobie, odchylam wieko tego schowka a tam… 3 blachy!! Aaa bo w ogóle zapomniałem nadmienić, że mieszkanie kupiłem razem z tą kuchenką w pakiecie. I po całym tym czasie pierwszy raz otwieram to wieczko pod piekarnikiem, a tam akurat blachy których potrzebuję! – Młoda, jesteśmy uratowani! – piszę do Tachy uradowany. – Mam nie tylko blachę; mam trzy blachy!! Młoda prosi bym wysłał jej foto. Z uśmiechem na ustach robię więc foto tych zależałych od 5 lat, zardzewiałych, zakamieniałych blach, szczerząc się jak głupszy z Głupi i głupszy. Przesyłam foty, siora odpisuje. Nawet bez emotek, bez uśmieszka, zrezygnowania, czy czegokolwiek, bo ona wie, że to szkoda na mnie nawet emotek, więc pisze… „Dobra, to ja wezmę blachę ze sobą, mam taką w kształcie serca”. Przypominam, że ma w planach jechać 400 km z bagażem, swoim prezentem itd. i aż tak bardzo jest jej mnie żal, że mówi, że sama weźmie blachę. Tego nawet nie trzeba komentować. To się samo skomentowało.

Kumacie to, w ogóle? Czyste szaleństwo! No, ale czego się nie robi dla kobiety, która przez 9 miesięcy trzymała Cie pod sercem? Tu się nie ma co czarować, obok własnego dziecka, mama jest tą osobą, która (nie ubliżając ojcom, bo to też różne przypadki są) raczej powinna znajdować się w czołówce osób dla których jedziesz pociągiem z blachą w kształcie serca w plecaku. Ja osobiście raz jechałem z pudełkiem kolorowej kredy przez pół Polski, żeby napis na bloku walnąć. W obcym mieście. Kredą. Kolorową. Piękna historia! Autentycznie piękna, ale… ale nie na teraz. Teraz wracamy do mojej antykuchenności

Jestem tak niekuchenny, że musiałem mikser pożyczać! Bez kitu pożyczyłem mikser. Oczywiście mogłem pójść kupić, ale po co mam kupować mikser, którego użyję prawdopodobnie raz w życiu? Obyłem się 35 lat bez miksera, sądzę, że stać mnie na kolejne 35! No więc pożyczyłem mikser od sąsiadki. Od Oli. Oli, która nie myślała, że znajdzie się w tym tekście 😉 . Ola to moja najlepsza ziomalka w bloku. W bloku, w którym mieszkam od wspomnianych pięciu lat. Ola była pierwszą osobą, która po mojej przeprowadzce uśmiechnęła się i powiedziała „cześć” w windzie. Do dziś jest jedną z niewielu mieszkańców mego bloku na „cześć” w windzie. Ola jest spoko i ma spoko męża. Piotr (autentycznie cool gość) któregoś razu… albo inaczej… którejś niedzieli zrywam się z rana, dumny z siebie, że podniosłem się w niedzielę o 8 rano!!! Idę do sklepu, ptaszki ćwierkają, rosa się jeszcze srebrzy na trawie, jest przed dziewiątą. Podchodzę do klatki z zakupami w ręku, patrzę a za mną idzie mąż Oli, cały w moro, czapka moro, a w pokrowcu na plecach ewidentnie wędki. Pytam na wszelki wypadek, dla pewności: „Siema, a Ty co?” a on mi na to „Z rybek wracam”. Było przed dziewiątą w niedzielę!! A on wracał z ryb! Pytam więc sam siebie: To o której wstał??!!! Wołami by mnie w niedzielę nie ściągnęli „na ryby”! I za to szacun dla Piotra. I Oli. Są Kochani. I tu aż się prosi podkreślić, bo to wbrew pozorom rzadkość w dzisiejszych czasach – mieć spoko sąsiadów. Tak więc pożyczyłem od Oli i jej męża mikser. Wcześniej Ola pożyczała mi już korkociąg, mobilny internet (oboje wierzyliśmy, że to pendrive którego potrzebowałem) i coś jeszcze, ale nie pamiętam co. Dopiero gdy to napisałem, uświadomiłem sobie, że… mam od groma rzeczy do oddania! I autentycznie olśniło mnie teraz, kiedy piszę te słowa. Sorry sąsiadka. Oddam. Obiecuję przy świadkach!

Dobijając do brzegu powiem, że udało się (jak widać zresztą na głównym zdjęciu tekstu) upiec to ciasto. Na pożyczonym mikserze, mieszając ciasto nie jak normalny człowiek – w misce, a w takim większym plastikowym pudełku (prawdopodobnie od mamy, ale teraz ciężko to stwierdzić z całą pewnością). Co tam się po drodze nie wydarzyło, to już jest temat na inny wpis, choć rąbka tajemnicy uchylę, bo dlaczego nie. Siostra mi zrobiła listę zakupów, w tym olej. No to podszedłem do stoiska z olejami i wybrałem ten w najfajniejszej butelce. Okazało się, że był to olej z bazylią. Taka to właśnie była wyboista droga. Ale…

I tu jest główne „ale” programu, bo piszę od początku czego to nie zrobiłem, kuchniofobia itd, super siostra co przyjeżdża 400 kilometrów po to, żeby z zaskoczenia stać się poniekąd największym z prezentów, ALE to nie o nas dzisiaj chodzi. Ani o mnie, ani o Nati. Jesteśmy rodzeństwem o przeciwnych płciach i to takim, które dzieli dziesięć lat różnicy wieku, a które jako dorośli ludzie umawia się na robienie mydełek zapachowych, udają, że jedno jest na drugim końcu Polski, czy planują takie akcje jak: „- To Ty wejdziesz do domu, ja się schowam przy windzie. Powiesz mamie, że prezent czeka przy windzie. I wtedy wyskoczę ja!! – Dobra!”. Jesteśmy tacy dzięki Tobie, Mamo 🙂 I choć razem mamy już 60 lat dla Ciebie zawsze tacy będziemy, bez względu na nasz wiek.

Czas spuentować cały ten wywód, na który czekałem od dwóch lat. Mógłbym na koniec wycisnąć łzy z oczu pisząc coś w stylu: „Kochamy Cie, Mamo” ale to banał. Mógłbym wywołać zaszklone oczka pisząc: „Mamo, dziękuję Ci za wszystko co dla mnie zrobiłaś, od chwili gdy się o mnie dowiedziałaś po dziś dzień” ale zalatuje tanim chwytem. Mógłbym również zakończyć żarcikiem jak to przełamałem siebie i uporałem z #ArbuzowąKlątwą. Jednak po co pisać rzeczy oczywiste? Zakończę więc innym wyznaniem, mówiąc całkiem serio: Mamo, wiesz co? Dumny jestem z tego ciasta. I to nie dlatego, że pierwszy raz w życiu coś upiekłem, a dlatego, że to pierwsze było właśnie Dla Ciebie. Ciasto w kształcie serca.*


  • Sorrka Mamuś za te wszystkie przekleństwa w tekście, wiem, że nie tak mnie wychowałaś. Jest mi naprawdę głupio, ale tak lubię, tak czuję i wiem, że to rozumiesz. Ty zawsze mnie rozumiesz.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *