KSIĄŻKA,  RECENZJE

Ten o “Kijankach i kretowiskach” Aleksandry Zielińskiej [recenzja]

Urodzona w małej wiosce na Podkarpaciu, obecnie krakowianka, pierwsze, wysłane do redakcji Nowej Fantastyki opowiadanie, uważa za „żałosne”. Cenne rady pozwoliły jej jednak wytrwać w pasji pisania, co po latach zaowocowało między innymi nominowanym do Nagrody Conrada, niezwykle ciepło przyjętym literackim debiutem – Przypadek Alicji. O kim mowa? O młodziutkiej i ogromnie utalentowanej Aleksandrze Zielińskiej, która po sukcesie drugiej powieści (Bura i szał, wyd. 2016, nominowane do Nagrody im. Witolda Gombrowicza) powraca ze zbiorem opowiadań, jakiego pozazdrościć mogliby jej starsi koledzy i koleżanki po fachu. Kijanki i kretowiska, czyli jedenaście podszytych namacalną niemal grozą i niepokojem historii o dorastaniu na każdym etapie życia to niesamowicie dojrzale napisana książka, obok której nie da się przejść obojętnie i którą to znać po prostu wypada. 

Żaba siedziała na skraju szamba i sztachetą trącała wzdęte ciała szczeniąt, robiła tak zawsze, sama musiała sprawdzić, czy kto umarł, ten nie żyje. Gnojówka wypełniła im brzuszki, myślałam wtedy, kucając obok i patrząc, jak martwe zwierzęta zaczepiały o gwoździe wystające z drewna. Obok na powierzchni unosiły się dziwne białe robaki, wyglądały jak boje z długimi kotwicami odwłoków.

Luiza stała się Izą, a Jadwiga, Igą. Zrównały się w pisowni, rozróżnione jedną tylko literą. Iza to starsza z sióstr i choć słowo „koumpounofobia” pozna dopiero za kilkanaście lat, już teraz wie, że panicznie boi się guzików. Żaba z kolei zawsze była tą dzielniejszą, to ona podstawiała nogę nauczycielom, ona zastawiła wnyki na swojego ojca i prawdopodobnie ona jako pierwsza zapaliłaby papierosa w szkolnej toalecie. Gdyby tylko pozwolono jej zostać.

Miasteczko jest małe i ciasne, dom obok domu przytula się do wzgórza. Jest biblioteka i remiza z prawdziwym wozem strażackim. Jest podstawówka w jednym budynku z gimnazjum. Liceum już nie ma. Są za to Sobeccy, bardzo bogaci. Wieść niesie, że stać ich na wielbłąda i taki wielbłąd przechadza się po ich ogrodzie. Nie usłyszy jednak o nim Kuba, lat siedem. Zaginął we wrześniu 2010. To był taki piękny chłopiec.

Lilia Róż nienawidzi wsi, nienawidzi domku nad jeziorem i siostry bliźniaczki. W tej jednak chwili przedzierając się przez szumiący, pełen tasiemców, kleszczy i pasożytów las, dopuszcza do siebie tylko swoje problemy. A ściślej jeden. Chuj.

Tymczasem Gerda nie jest Gerdą, a Kaj Kajem. Mimo to, właśnie Gerda i Kaj, zupełnie jak bohaterowie tej starej baśni, penetrują Otel, któremu ktoś ukradł literkę. Muszą być ostrożni, nie wiadomo kto był tu przed nimi. I kto przyjdzie po nich. Z pewnością nie będą to członkowie grupy Limbo, ulubionego zespołu Ernesta. Ernesta, który, co warto dodać, zostawił Bognę z Kotem Krykotem, bo jego nowa dziewczyna uczulona jest na sierść. Zresztą, kto normalny nazywa zwierzę Kot Krykot? Nawet Bogna, co jej nie stać na wycieczkę sylwestrową w ciepłe kraje, tego nie wie, stojąc na balkonie z Jerzym. Bogna spłaca kredyt, a Jerzy nie ma nogi.

Tereskę – królową chomikowania cyfr i liter – praca zdążyła już nauczyć, że nie warto się spóźniać, bo przez tę godzinę, kilka minut czy parę sekund, wszystko może się beztrosko spierdolić. Wiedzy tej nie posiada jeszcze siedząca na mokrej, czerwonej ławeczce Urszula, znana jako podasystent Kochowitz. Dlatego też wyciąga z torebki jagodowe papierosy i spogląda na drugi brzeg jeziora. Widać wioskę, ale samych gór już nie. Widok Alp był tym, co zatrzymało ją w Szwajcarii.

Marta natomiast wciska nic niepodejrzewającej teściowej małego Mateuszka, mówiąc, że musi jechać kupić prezent na Andrzejowe urodziny. Nawet oko jej nie drgnęło, gdy kłamała. Prawda jest taka, że nie o urodziny chodzi, a o Muzykanta z Muranowa, który odezwał się po dwóch latach. Gdzie leży Muranów, ktoś przynajmniej jednak wie. To zupełnie inaczej niż w przypadku tej kropki na mapie, która zostaje po muszych nogach i tak trudno ją wypatrzeć. Bullerbyn, mała wioska, w której Japońce w strumyku bulgoczą niczym warzywa w zupie.

Jedenaście opowieści. I pet zgaszony w przydrożnym rowie.

A tu, proszę, nurkowie w okolicy Tokio zeszli pod wodę i nagrali największego mięczaka świata, krakena, Cthulhu, w końcu kałamarnicę z Podróży Pana Kleksa. Oto Architeuthis dux, kilkanaście metrów macek, wiszących w ciemności. Tym zajmowała się właśnie kałamarnica olbrzymia, wiszeniem w ciemności, w bezruchu, w ciszy absolutnej.

Zbiory opowiadań to często forma bardzo niedoceniana. Wielu (większość?) czytelników kręci na nie nosem bo „nie można się zżyć z bohaterami”, bo „dopiero się zaczęło, a już się kończy”. Trudno mi się z tym zgodzić. Zaryzykuję nawet kontrowersyjną i mało popularną opinię, a mianowicie – trudniej stworzyć dobry zbiór opowiadań niż dobrą powieść. Tak, naprawdę to napisałem.

Na czym trudność ta polega? Przede wszystkim na utrzymaniu wysokiego poziomu kolejnych, różniących się od siebie tekstów oraz na umiejętności pobudzenia wyobraźni i zaciekawienia czytelnika, na kilku lub kilkunastu, nie kilkuset stronach.

Obydwa punkty Aleksandra Zielińska może odhaczyć. Zazwyczaj bywa tak, że na dziesięć, piętnaście zawartych w zbiorze historii, naprawdę świetne są trzy, cztery, kolejnych pięć jest „ok”, lecz po chwili wylatują z głowy. Reszta to typowe „zapchajdziury”. Tymczasem w Kijankach i kretowiskach na siłę można by dopatrzyć się jednego słabszego tekstu, pozostałych dziesięć wyrywa z butów!

To, co jako pierwsze rzuca się w oczy, to podskórny niepokój odczuwalny w każdym opowiadaniu. Codzienne, niby prozaiczne, typowe sytuacje, jakie mogą spotkać każdego, przedstawione są w sposób przyprawiający o gęsią skórkę. Szczególnie opisy przyrody, fauny i flory potrafią wywołać w odbiorcy trudne do opisania poczucie dyskomfortu. Jest to jednak „dyskomfort” właściwy i jak najbardziej na miejscu, potęguje bowiem odczucia związane z odbiorem książki jako całości.

Nie da się również nie zauważyć i nie docenić bijącej z tekstów literackiej dojrzałości autorki, przejawiającej się chociażby w fenomenalnej zabawie słowem. Te, co by nie mówić, przygnębiające historie napisane są z niesamowitą lekkością. Nie mam pojęcia, czy to kwestia samego talentu, czy ciężkiej pracy, jednak krakowianka po prostu wie, „gdzie postawić przecinek”. Skracanie zdań i wydobywanie ze słów tego, co najlepsze, częste wstawki z potocznego, być może niezbyt literackiego języka dodają smaczku, windując zarazem oceny kolejnych historii.

Ogromne brawa należą się Aleksandrze Zielińskiej za stworzenie – uwaga – jednego z najlepszych zbiorów opowiadań, jaki kiedykolwiek wpadł mi w ręce. Nie wspomniałem o tym wcześniej, a pewnie warto by było – Kijanki i kretowiska to generalnie książka skierowana bardziej do żeńskiej części czytelników, jednak jak pokazuje chociażby mój przykład, faceci również powinni docenić kunszt autorki. Jedenaście historii, które zarówno przytłaczają, pozostawiają lekki (i potrzebny w tym przypadku!) niedosyt, jak i zmuszają do refleksji nad otaczającą nas rzeczywistością. Wszystko to podane w dojrzałej, a zarazem bardzo przystępnej językowo formie. Aż trudno uwierzyć, że utwór ten napisała (i przepraszam, bo kobietom nie zagląda się w metrykę) niespełna 30-latka! Daleko mi do wielkiego znawcy czy krytyka, jednak wypatrując kolejnych dzieł, wróżę młodej autorce świetlaną przyszłość, a wszystkim, którzy lekturę Kijanek i kretowisk mają dopiero przed sobą, zazdroszczę, czeka ich bowiem kilka godzin literackiej uczty w kilkunastu odsłonach.

Czasem siedzę na tych szerokich i płaskich kamieniach, stamtąd lepiej widać kijanki. Można je nawet złapać do słoika. Ale już nie łapię kijanek, jestem dużą dziewczynką, mam osiem lat, prawie dziewięć, a to akurat w sam raz.


3 komentarze

  • Hanna

    Z opowiadaniami masz rację. To krótka, ale bardzo wymagająca forma i bardzo trudno jest trafić na równy, udany zbiór. Z twórczością Aleksandry Zielińskiej jeszcze się nie zetknęłam, być może dlatego, że bardzo rzadko sięgam po fantastykę. “Kijanki i kretowiska” mnie mocno zaintrygowały, już po samej recenzji widać, że autorka ma mnóstwo oryginalnych pomysłów.

  • Michał LelandLester

    Autorki wcześniej nie znałem.
    Coś w tym jest, że publikacja ta może bardziej przypaść do gustu paniom, bo gdy zajrzałem do popularnego serwisu z opiniami, napotkałem kilka koleżanek-recenzentek – podobało im się.
    W jednej kwestii myślimy tak samo – ja również nie mam nic przeciwko zbiorom opowiadań, lubię, czytam i zdaję sobie sprawę, z jakimi trudnościami zmagają się twórcy, by stworzyć wprawdzie krótkie, ale niesztampowe historie. Bo tu nie ma miejsca na błędy: wóz albo przewóz.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *