TAKIE TAM

Ten o chlebowych skrytożercach…

Coś się ostatnio zwierzęco na PisanePoPijaku zrobiło. Najpierw cierpiący na niedobór cukru, podgryzający obuwie kudłacz u boku sędziwej właścicielki. A dziś… No właśnie, a dziś ponownie zawitamy do fascynującego świata zwierząt, który tym razem reprezentować będzie ptactwo. Niby mniej hałaśliwe (nie szczeka), niby spokojniejsze, niby nie zdolne do ataku, jednak… czy aby na pewno? To kolejna historyjka z pracy, tym razem – na szczęście – bez dialogów z klientami, za to w aurze tak niecierpliwie wyczekiwanego lata. Z gorącym słońcem, którego promienie całują odkryte ciała wczasowiczów, z trzcinami zgrabnie kołyszącymi się na brzegu jeziora, z ożywczą rosą po której aż chce się BIEGAĆ o poranku przed kolejnym upalnym dniem. Tak, tak, to wszystko wydarzyło się w tym tygodniu, a przypominam, że mamy luty.

„Idzie luty, podkuj buty” mówi przysłowie, a ja głupi nie podkułem. Mało tego, wyszedłem do roboty bez czapki, bez grubych skarpet; w ogóle ubrałem się jakbym zapomniał, że jesteśmy w Polsce i dopiero co zrywałem z kalendarza kartkę z napisem „styczeń”, a nie „maj”. Ok, ostatnimi dniami bywało cieplej, ale to dla mnie żadne usprawiedliwienie. Jestem przed pierwszym zgłoszeniem, na dworze minus 5, odczuwalna minus 15. Jeszcze siedzę w samochodzie, w którym do tej pory nie zdążyło się nagrzać; dmucham parą z ust w zdrętwiałe dłonie. Piździ, że hej dlatego wzdrygam się na samą myśl o wyjściu z auta. Na duchu podnosi mnie jedynie to, że znajduję się na osiedlu, na którym kiedyś przez chwilę mieszkałem. Całkiem przyjemne miejsce jak na blokowisko usytuowane niemal w centrum miasta. Ma jedną sporą i wyróżniającą zaletę – przepływa tamtędy urokliwy strumyk. No nic, pora ruszyć dupę na ten mróz.

Po dwóch minutach jeszcze bardziej żałuję, że nie wziąłem czapki, a przede wszystkim rękawiczek bo lodowata rączka skrzynki z narzędziami powoli scala mi się ze skórą. W skali od 1 do 10 podoba mi się na minus pięć. Przechodzę po mostku nad strumykiem, patrzę a tam – po drugiej stronie – stado kaczek. Niby nic wielkiego, ot zwykłe kaczki chodzą sobie nad strumykiem, ale jakoś ładnie wyglądały. Takie spokojne, jakby chłód im nie przeszkadzał, a też nie miały czapek ani przymarzniętych do dłoni skrzynek z narzędziami. Szanuję je. „Kaczki są spoko”, myślę sobie i idę dalej.

W drodze powrotnej czuję się ciut lepiej, ugrzałem się ślęcząc pół godziny pomiędzy gniazdkiem od telewizji a kaloryferem. Można śmiało powiedzieć, że pot spływa mi po czole. Ponownie dochodzę do kaczek, a one znów jakoś dziwnie mi się podobają. A, cyknę im fotę, w końcu nie po to ładowali tryliard megapikseli w tego smartfona, żebym sobie pod wpływem chwili nie mógł zrobić zdjęcia kaczek w lutowy poranek. PSTRYK i wracam do samochodu.

Klient z kolejnego adresu nie odbiera telefonu, podkręcam ogrzewanie w Oplu. Czekając czy abonent oddzwoni odpalam fejsa i wysyłam fotkę kumpeli.

– Ooo ładne, a dokarmiłeś bułką? – pyta.

No jasne, że dokarmiłem! A nieee, zapomniałem, że bułki dla kaczek noszę w tych drugich roboczych spodniach co wczoraj poszły do prania. Niech to szlag! Gdybym tylko wiedział co mnie dziś spotka przełożyłbym pranie na weekend.

– Nie. Myślisz, że w piekarni pracuję? – odpowiadam.

– To kup bo one tam umrą z głodu.

Taaa „umrą z głodu” i co jeszcze? Zaczną stepować? I właśnie wtedy – niczym grom z jasnego nieba – trafia mnie konkretny flashback.

Jest piękny, słoneczny sierpniowy dzień jakieś siedemnaście wiosen temu. Rodzinne wakacje na pojezierzu brodnickim. Ja mam lat piętnaście, moja siostra pięć. Nie wiem dlaczego, ale wstałem wcześniej niż zwykle, młoda nie śpi już od dawna i wyrywa się, żeby pójść z nią na dwór. Dobry ze mnie brat, ubieram się więc, chwytam siostrę za rękę i idziemy. Nalega byśmy wybrali się na pomost i nie jest to taka sobie niewinna zachcianka. Młoda ma w tym swój cel i ja go niestety znam.

Nie zdążyliśmy jeszcze dojść nad brzeg, ale w przeciwieństwie do siostry ja już je widzę i wiem co się święci. Nagle młoda nieruchomieje, oczy zaraz wylecą z orbit, cała aż trzęsie się z radości.

– MAAAAAAAAAAAAAMOOOOOOOOOOOOOOOOOOO!!!!!!!!!!!!!!!!! – krzyczy.

Spłoszone kormorany wzlatują w powietrze, koty przesiadujące na klapach pojemników na śmieci uciekają z przerażeniem, wiewiórki wspinają się na szczyty drzew.

Nie zdążyła jeszcze złapać powietrza po raz drugi, a już biegnie w stronę domku. I to jak biegnie! Czy to Michael Schumacher w najlepszych latach? Struś Pędziwiatr po raz kolejny robiący w wała tego durnego kojota? Speedy Gonzales („Arriba Arriba Andale Andale”)? Nie, to moja siostra, która w tamtym amoku bez problemu prześcignęłaby najszybszego człowieka świata. Mało se tych tyci nóżek nie połamie.

Usain Bolt VS Moja Siostra (lat 5) w biegu na trasie pomost – domek: Nie miałby szans.

– MAAAAAAAAAAAAAAAMOOOOOOOOOOOOO!!!!!!!!

Mama wychodzi na taras przecierając zaspane oczy. Kiedy orientuje się co jest grane, wycofuje się z powrotem w głąb chatki.

– MAAAAAAAAAAAAAAMOOOOOOOOOOOOOOO!!! DAJ CHLEB DLA ŁABĄDKÓW!!!!!

Po minucie wraca z siatką suchego chleba. Trzeba jej przyznać, że jest naprawdę szybka. Parafrazując klasyczne „Zawsze kiedy gdzieś szedłem to biegłem” z Forresta Gumpa, moja droga Nati „zawsze kiedy widziała łabędzia to biegła”.

Przyniosła całą siatę, zapowiada się długa misja, ale posiedzę z nią, w końcu niech ma dziewczyna radochę. Jeszcze nie wie co to ZUS, nie wie nawet co to kartkówka. Ciesz się póki możesz szkrabie. Rzucamy ten chleb i rzucamy, na wodzie licząca 9 łabędzi ekipa. Zabijają się o każde pół kromki, choć staramy się rozdzielać po równo. Nagle, ni stąd ni zowąd jeden wychodzi na brzeg. „Fajnie” – myślę, ale po chwili coś zaczyna mi tu śmierdzieć.

Widzieliście kiedyś wkurzonego łabędzia? Ja tak i powiem szczerze: nie jest to przyjemny widok. Nastroszył się cały, szyja wyciągnięta jak u żyrafy i syczy. „Kurwa, no nie będę się przecież bał łabędzia!!” – podtrzymuję na duchu samego siebie, rzucając Panu Królowi Stadka największą kromkę jaką znalazłem. W ogóle go to nie obeszło, szykuje się do ataku. Siostra też już wyczuła, że zabawa powoli dobiega końca.

– Przemek, idziemy? – pyta drżącym głosem z połową siatki pełnej chleba. Wiem, że w normalnych warunkach rzucałaby do ostatniego okrucha.

– Jak chcesz to możemy iść.

Sukinsyn nie czeka, aż sami się ruszymy. Skacze do przodu z szaleńczym sykiem!

– AAAAAA!!! – krzyczy młoda, rzucając w ptaka resztą bochenka.

Uciekamy. Oglądam się za siebie i widzę, że zostaliśmy nieźle porobieni. Na brzegu stoją już trzy łabędzie i wszystkie na spokojnie obżerają się zawartością siatki.

Dochodzi do mnie, że wyrolowały nas łabędzie. Autentycznie! Co to w ogóle, kurwa, było? Jakiś łabędzi gang? Łabędzia przestępczość zorganizowana?

Nigdy nie wspominałem siostrze o tym co ujrzałem w trakcie naszego haniebnego odwrotu, dlatego ta konkretna sytuacja ani trochę na nią nie wpłynęła. Po dziś dzień lubi dokarmiać łabędzie. Po latach nadal jest szybka (i skoczna), jednak nie musi już biegać do mamy po chleb dla łabądków, zawsze jest przygotowana.

Ja trochę inaczej przeżyłem całe zajście, pamiętam zwłaszcza pierwszy tydzień po:

– Przemek, a Ty czemu znów nie jesz obiadu? – pytała rodzicielka.

– Nie jestem głodny.

Kłamałem. Tak naprawdę odkładałem miejsce w żołądku na nocne eskapady. Kiedy wszyscy już spali, po cichutku, na paluszkach wymykałem się do kuchni i wcinałem chleb. Z masłem, dżemem, z pasztetową, suchy. Obojętnie, ważne, żeby rano zostało jak najmniej pieczywa. Tak, po latach mogę się przyznać: Byłem chlebowym skrytożercą. Nie robiłem tego jednak dla siebie (we wrześniu tamtego roku na myśl o spakowanych do szkoły kanapkach flaki wywracały mi się na drugą stronę), nie robiłem tego bo żałowałem ptactwu pokarmu. Robiłem to spełniając rolę dobrego brata, chcącego oszczędzić siostrze traumatycznych wspomnień…

Dźwięk telefonu przywołuje mnie do rzeczywistości. Po minucie rozmowy ustalam z gościem, że za kwadrans widzimy się u niego pod klatką, bo właśnie wraca ze sklepu. Patrzę przez przednią szybę, pomiędzy wygiętymi od wiatru drzewami widzę stado kaczek. Kurde, może rzeczywiście są głodne? Podobno nie wolno dokarmiać ptaków, ale jak one sobie inaczej poradzą? Upolują coś? Nie sądzę. Podskubanie źdźbeł trawy również wypada obecnie z ich menu. Podejmuje brawurową decyzję, otwieram drzwi auta wystawiając się ponownie na ziąb. Postanowiłem, że kupię tę bułkę. A zresztą co mi tam, na wszelki wypadek kupię nawet całą siatkę bułek bo jak wiadomo przezorny zawsze ubezpieczony.


Fot.: instagram.com/pisanepopijaku/

10 komentarzy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *