FILM,  RECENZJE

Ten o “Captain Fantastic” [recenzja]

Niedawno na ekranach (wybranych) polskich kin zagościł film, którego światowa premiera miała miejsce ponad rok temu. Film niezwykle ciepło przyjęty zarówno przez krytykę, jak i widzów; wreszcie film, za który wcielający się w główną rolę Viggo Mortensen otrzymał nominację do Złotego Globu oraz Oscara za pierwszoplanową rolę męską. Dlaczego więc nie w każdym multipleksie można cieszyć oko seansem Captain Fantastic? Ano dlatego, że daleko dziełu Matta Rossa (współtwórcy m.in. American psycho czy 12 małp) do hollywoodzkiej superprodukcji, która wypełni kinowe sale po brzegi, daleko do kina dla mas. Mimo to film znalazł swoich odbiorców, wśród których mnożą się głosy jakoby Captain Fantastic był istną perełką w morzu nijakości cotygodniowych premier dużego ekranu. Komplement być może trochę na wyrost, nie da się jednak zaprzeczyć, że dzięki połączeniu kina niszowego z tym przyswajalnym dla przeciętnego „niedzielnego kinomana”, a także poruszeniu tematów, nad którymi warto zatrzymać się i zastanowić, udało się stworzyć obraz, który na długo zapada w pamięć.

Ben (Mortensen) to facet, którego śmiało można by nazwać podstarzałym hipisem, gdyby nie fakt, że daleko mu do bycia pozerem. Ben to ojciec szóstki dzieci (każde o wyjątkowym, wymyślonym przez rodziców unikalnym imieniu), które wraz z żoną wychowuje w leśnej głuszy. I tak, pisząc „leśną głuszę”, mam na myśli dosłowne znaczenie tego zwrotu. Odcięte od cywilizacji pociechy na co dzień polują na zwierzynę łowną, by następnie za pomocą otrzymanych od tatusia rzeźnickich noży umiejętnie ją oprawić i skonsumować. Wspinają się po górach, regularnie trenują wytrzymałość, wykonują ćwiczenia mające pomóc w zharmonizowaniu się z otoczeniem, o jakich nie śniło się najstarszym joginom. Jednym słowem – survival na maksa. Nie jest jednak tak, że opisywane powyżej dzieci to biegające po lesie bez ładu i składu dzikusy, bowiem tatko zajmuje się również edukacją swych latorośli, starannie dobierając im lektury. Każdy członek nietypowej rodzinki, wliczając w to złotowłosą, ośmioletnią Zaję, zagiąłby tak mnie, jak i większość osób czytających tę recenzję w dyskusji na dowolny temat – od mechaniki kwantowej, przez prawa człowieka, na omówieniu Lolity Nabokova kończąc.

Samowystarczalna familia, której obce są uciechy współczesnego świata. Głów nie zaprząta im nieprzeczytany e-mail, wiadomość na Facebooku, rata kredytu czy opłaty za czynsz; nie wkurza ich nawet irytujący dźwięk stacjonarnego telefonu, bo i gdzie by go mieli zainstalować? Na jednej z gałęzi z jakich zbudowany jest szałas, który nazywają domem? Jest prosto i na swój sposób „czysto” z nielicznymi tylko wyjątkami, kiedy to Ben wspólnie z najstarszym synem (George MacKay) wyrusza do pobliskiej osady (trudno to nawet nazwać wioską) w celu wymiany wykonanych rękodzieł na przydatne do przetrwania gadżety. I to właśnie w trakcie jednej z takich wypraw głowa rodziny (oraz widz) dowiaduje się, że przebywająca w szpitalu psychiatrycznym małżonka odebrała sobie życie. Łzy mieszają się ze wściekłością, by po chwili – za namową dzieci – Ben podjął decyzję, która zaważy na dalszych losach rodziny – cała siódemka rusza szlakami znienawidzonej, korporacyjnej Ameryki, by po raz ostatni zobaczyć się z ukochaną matką i żoną.

Jak nietrudno się zapewne domyślić, dalsza część filmu w dużej mierze opierać się będzie na zderzeniu ideologicznych poglądów ze współczesną, technologiczną cywilizacją. Starcie to najbardziej uderzy oczywiście w dzieci, które nie wiedzą, co to hamburger, mleczny shake czy gra video, a słowo „Nike” kojarzą jedynie z grecką boginią zwycięstwa. Niejednokrotnie w trakcie seansu widz parsknie śmiechem i, co by nie mówić, Captain Fantastic to kolorowy i ze wszech miar prorodzinny obraz, myli się jednak ten, kto nastawia się na familijną komedyjkę. Film Matta Rossa to przede wszystkim dramat i to dramat zmuszający do przemyśleń oraz stawiający często niewygodne pytania. Pierwszymi, narzucającymi się jakby „z urzędu” są: Czyja droga jest właściwa? Kto tutaj powinien się zmienić? Z jednej strony dzieciom Bena nie brakuje niczego – mają co jeść, mają gdzie spać, mają swoje zdanie i potrafią się wypowiedzieć na dowolny temat. Tu jednak pojawia się problem, bo choć o każdym z oglądanej na ekranie rodzinki można by powiedzieć, że da sobie radę, że nie zginie, to żadne z nich nie wie. jak zachować się w społeczeństwie, jak nawiązywać najprostsze relacje międzyludzkie. Najlepszym przykładem jest tu scena, w której najstarszy syn Bena wykrzykuje ojcu w twarz, że nie wie o życiu absolutnie nic, nie ma pojęcia o niczym, co nie zostało napisane w książkach.

Zapomniałem wcześniej wspomnieć o dość istotnym dla fabuły szczególe, mianowicie ojciec zmarłej (a imię jej Leslie, co również mi umknęło) uważa, że nasz główny bohater zmarnował jego córce życie i teraz, gdy wreszcie ma ku temu okazję, postanawia odebrać Benowi jego własne dzieci. No i nasuwają się kolejne pytania czy raczej warte rozważenia dylematy dotyczące rodzicielstwa, roli ojca, kontroli nad życiem własnych pociech itd.

W tym momencie dochodzimy do kluczowej – według mnie – kwestii, mianowicie – jakim cudem udało się Rossowi stworzyć film, który nie może nie przypaść do gustu? Ktoś mógłby powiedzieć „bo to ambitne kino” i tak w istocie jest, jednak w tym przypadku klucz stanowi połączenie dwóch zupełnie różnych światów. Z jednej strony Captain Fantastic wydaje się być produkcją niszową, co samo w sobie w żadnym wypadku nie podbija oceny końcowej. Przyznam szczerze, że przeważnie kino niszowe strasznie mnie męczy (pomijając fakt, że jeden z moich ulubionych filmów – Dogville – to kwintesencja takiego podejścia to kinematografii); męczy mnie tak jak podejście większości jego miłośników. Nikogo nie chcę obrażać i jak wiadomo o gustach się nie dyskutuje, aczkolwiek wielu krytyków filmowych oraz widzów z ich zdaniem wyrafinowanym gustem wychodzi z założenia, że jeśli film zrobiony jest za mniejsze pieniądze, a sceny są bardziej kameralne, znaczy to, że mamy do czynienia z dziełem wybitnym, czymś lepszym niż hollywoodzka papka, która kręci plebs z multipleksów. I generalnie takie wrażenie sprawia na pierwszy rzut oka omawiany film. Z jednej strony rzeczywiście wszystko tu jest na swój sposób surowe i tworzone bez zbędnego rozmachu. Z drugiej jednak mamy tu mnóstwo aż rażących po oczach barw wylewających się z ekranu oraz obsadę, w której nie licząc już nawet Aragorna z Władcy pierścieni, spotykamy aktorów co najmniej kojarzonych z „jakiejś tam” roli na dużym ekranie jak chociażby Steve Zahn (Prześladowca, Operacja Świt, Wyspa strachu) czy Kathryn Hahn (Dziewczyna warta grzechu, Złe mamuśki). I to właśnie pomieszanie undergroundu z mainstreamem, śmiechu z rozpaczą, Chomsky’ego z bezmyślnym nawalaniem w guziki podczas gry w Street Fightera stanowią o sukcesie Captain Fantastic.

Trochę mnie wcześniej w pewnym momencie poniosło, gdy pozwoliłem sobie napisać, że jest to film, który nie może nie przypaść do gustu; rzecz jasna może tak się zdarzyć. Niektórzy mogą Captain Fantastic uznać za przeciągnięty, a nawet nudnawy. Trafią się i tacy, którzy powiedzą, że to przerost formy nad treścią, że nie ma tu nic odkrywczego. I rzeczywiście, nie ma w obrazie Matta Rossa nic wielce odkrywczego, są też momenty, kiedy dosłownie w ostatniej chwili udaje się uciec od banału i karykatury tego, czym film ten miał być w założeniu. Mimo to wydaje mi się, że warto zapoznać się z Kapitanem, tak jak i warto raz na jakiś czas zatrzymać się na chwilę, by przypomnieć sobie pewne proste zasady i wartości, które pozwalają nam przewartościować życie i samych siebie.


Fot.: United International Pictures

8 komentarzy

Skomentuj pisanepopijaku Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *